Archives
Inle Lake / B I R M A
Inle Lake wciągnął Nas dość mocno (: O tym, że nie chcemy stąd wyjeżdżać – nie trzeba nawet pisać (; O tym dlaczego nie chcemy – pisaliśmy w poprzednim poście (;
Jezioro Inle zdążyliśmy już opłynąć wzdłuż i wszerz. Czuliśmy ciszę i spokój porannego jeziora, prawdziwy skwar w ciągu dnia, a w sobotę przyszedł czas na zachód słońca z rybakami. Z rybakami – tak charakterystycznymi dla jeziora Inle (wszystkie drewniane pamiąteczki i pocztóweczki są z rybaczkiem of kors! ;). Znaleźliśmy parę chętnych osób (albo to Nas znaleźli? ;), wynajęliśmy wąską łódeczkę i popłynęliśmy w siną dal. Na szybciocha obejrzeliśmy produkcje birmańskich cygar i tradycyjne tkane kolorowe materiały, aby spóźnić się 5 minutek na zachodzące słońce (; Trudno, nie zachód był najważniejszy (;
Na jeziorze widzieliśmy już takich rybaków, co to na widok turysty podrywają się do pionu, łapią wiosło i kosz jednocześnie, czekając na papierowe dolce (; Jak jest ich trzech, to wygląda to potrójnie śmiesznie (; My naszukaliśmy się tych „gorzej ubranych łowiących prawdziwe rybki” (a się dopiero później okazało, do czego te rybki służą (; Aura po zachodzie słońca była idealna. Wszystko było idealne! Rybak podpływa, zaprasza na swoją łódkę, my nigdy nie odmawiamy (; pstrykamy foty, on się uśmiecha tak fajnie, skacze, tańczy, na jednej nóżce stoi, drugą nad wodą macha, w kółko te piruety —> no bajka! Tylko tą rybkę do siatki dyskretnie włożył i udawał troszeczkę przed aparatem, że ją przed chwilą przy mnie / dla mnie złowił (;
Spędziliśmy tak miłe pół godzinki, niesamowity teatrzyk chłopaki odbębnili i techniki łowienia Nam panowie zdradzili. Nikomu się nie śpieszyło, rybacy nie czekali na Kyaty, a Tomcio przypatrywał się tylko i… cieszył się, że ja się tak cieszę! (:
Birmańskie buzie to uśmiechnięte buzie (:
W środę po dwunastej w południe wylądowaliśmy Air-Asią w Mandalay (Birma). Nad jezioro Inle planowaliśmy jechać dopiero za parę dni, ale na autobusowym okazało się, że to jedyna możliwość – więc nie było wyjścia. W Birmie podróżuje się nie-łatwo, kolejne 24h spędziliśmy na czekaniu. Czekaniu na autobusy (które nie przyjeżdżają), czekaniu na stopa, na odrobinę szczęścia, na wschód słońca, na pokój. Pokój w małej miejscowości Nyaungshwe wybraliśmy najtańszy z możliwych (ale za wejście do miasta zczardżowali Nas po 10 dolców!). No i… jest tak fajnie, że nie chcemy ruszać się dalej (:
Po pierwsze – wszyscy się uśmiechają (do Nas i nie do Nas (; Wszyscy machają i pozdrawiają (i choćby zwykłe „helloł” wołają z daleka). W Nyaungshwe jest niewielu turystów – i od razu można zauważyć inny rodzaj podróżowania, niż w Wietnamie czy Tajlandii. Nie ma seks-turystyki, nie ma backpaker’ów przesiadujących w knajpach, nie ma masówki. Tutaj turyści nie przechodzą obok siebie obojętnie, birmińczycy nie są (jeszcze!) zepsuci turystyką, a na widok obcokrajowców zacieszają z całych sił i… oni są tak prawdziwie i szczerze MILI po prostu (a w Wietnamie się też uśmiechają, ale w myślach wbijają Ci nóż w plecy :).
Zafffffascynowani Birmą jesteśmy! Nie ma żebrzących dzieciaków, naganiaczy/oszukaczy, 7eleven i całej tej azjatyckiej szopki pod turystów i dla turystów.
Inle Lake nastrojowe, świątynie z dzwoneczkami klimatyczne, klasztor Shwe Yaunghwe Kyaung kosmiczny, ale i tak ludzie najfajniejsi! Poniżej parę zdjęć birmańczyków. I Thanaka, czyli birmański makijaż na twarzach większości kobiet i dzieci. Żółtawy krem na twarzy chroni przed słońcem i wiatrem od 2000 lat. Na żywo wygląda dość dziwnie – jakby się dziewczyny nie umyły (:
Bamboo Island / Koh Russei / C a m b o d i a
Do Kambodży przyjechaliśmy z zamiarem „nic-nie-robienia”. Chcieliśmy te parę dni spędzić na kambodżańskich plażach. Zaszyć się w dżungli, opalać nagie ciała, żyć jak Robinson Crusoe, całe dnie siedzieć z drinkiem w wodzie, spacerować przez długie-bezludne plaże, popijać whisky z colą z plastikowej butelki, nurkować z rybami, obserwować meduzy, planować kolejną podróż życia, jeść banany z drzewa, pływać/skakać/tańczyć/biegać/śmiać się bez umiaru. I właśnie tak było. A to wszystko bez FB, bez Internetu, bez komputera, bez naganiaczy, bez backpaker’sów i żebraków —> których w Kambodży nie brakuje.
Odpoczywamy PO Wietnamie, w którym było tak wielu białych. Odpoczywamy od samych Wietnamczyków – którzy oszukują i kłamią na każdym kroku (zadziwiające jest to, że Wietnamczycy kłamią nie tylko turystów, ale najbardziej to siebie nawzajem).
Odpoczywamy PRZED Birmą, która tuż-tuż —> na którą mamy tak mało czasu, a w której jest tak wiele do zobaczenia. Naładowaliśmy Nasze super-extra-baterie na zapas —> czerpiąc energię ze słońca, czerpiąc radość z ciszy i… spokoju – tak cennego w Azji.
Pozdrowienia z Bamboo Island – z najpiękniejszej z najpiękniejszych wysp w Kambodży (:
o W i e t n a m i e
Prosto z plaży „Otres Beach” (wyszukaj po nazwie w Google i zobacz grafikę ;) No bo kto nigdy nie marzył o tym, aby mieszkać w domku na plaży? Nam się nawet nie śniło (; Amerykańska muzyka (przeplatane kawałki Shakiry, Avicii i rasta-rasta), szczurowata whisky (0,7 za $1) usmażone ośmiorniczki, kilogramy arbuzów i zajebiście gorąca woda w Morzu Południowochińskim. Jak tu trafiliśmy? Stopem z Wietnamu! Wzięło Nas dziś na wspomnienia z Wietnamu… i mamy pewien niedosyt. 10 dni, które tam spędziliśmy – to o parę dni za mało.
Przygodę z Wietnamem zaczęliśmy w miasteczku Hue. Odwiedziliśmy cytadele (twierdza, zbudowana na wzór pałacu cesarskiego w Pekinie), piliśmy białe wino nad rzeką Huong (białe wino po raz pierwszy od czasów Australii), był dzień kobiet (z komunistycznymi kwiatkami w gazecie ;), i śniadso (4 bagietki, 2 herbatki, 1 kawka = 6pln), podczas którego dowiedzieliśmy się o zaginięciu samolotu lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. W Hue poczuliśmy po raz pierwszy grzyb na ścianach w hotelowych pokojach – i niestety czuliśmy ten specyficzny zapach w każdym pokoju w Wietnamie.
Po Hue przyszła kolej na Hoi An (o którym rozpisaliśmy się w poprzedniej notce), kilka dni później wsiedliśmy do „Sleeping Bus’a” jadącego do Nha Trangu. Do miasta dojechaliśmy punktualnie o 5:00 rano, a tu… milion ludzi na plaży. Te milion ludzi biegało, jeździło na rolkach, na rowerze, pływało w morzu, grało w badmintona, w Zośkę… jednym słowem – ćwiczyło. Całe wielkie miasto ćwiczyło przy plaży. Dla Nas to był szok ;) Jeszcze większym szokiem były dla Nas wszędobylskie napisy PO RUSKU. W Nha Trangu byli tylko Wietnamczycy i… tylko Ruscy – nikogo innego :)
Dalat —> miało to być małe, górskie miasteczko, a wyszło jak zwykle ;) W Dalat najwięcej jest truskawek i kwiatków (tutejsze krajobrazy to generalnie same wielkie szklarnie). Opiliśmy się wietnamską kawką (skondensowane mleko + robiąca kap-kap kawka), objedliśmy truskawkami i… starczy ;) W Mui Ne pożyczamy skuterek i na chwilę przenosimy się do Australii, bo… dookoła same czerwone piaski, pustynie i ogromne przestrzenie. Tylko ten wiatr z piaskiem – nikt nie mówił, że będzie łatwo ;) Mui Ne kojarzyć Nam się będzie również owocami. Próbowaliśmy się PRZE-jeść – czyli jeść wyłącznie owoce oraz pić wyłącznie soki (mango&avocado !!!). I tak do znudzenia. Niestety nie znudziło Nam się. Owoce możemy jeść i pić bez końca. Tak świeże, tak tanie i tak dobre (prawie jak w Biedronce ;)
Aż w końcu trafiliśmy do Sajgonu (Ho Chi Min City) – i już wiemy, skąd wzięło się powiedzenie „Ale SAJGON” (; Milion ludzi… więc i milion motorków. Tomek przez rondo bał się przejść —> a przecież Tomek niczego się nie boi (; Trąbiły na Nas samochody, trąbiły na Nas tuk-tuki, trąbili kierowcy motorów i motorowerów. Jedynie rowerzyści omijali Nas w ciszy (; 20-letnia mieszkanka Sajgonu (o imieniu, którego nie w sposób powtórzyć) —> oprowadziła Nas po całym szalonym mieście, a na koniec wsadziła do autobusu jadącego do granicy Kambodży.
Kolejnego dnia maszerowaliśmy 10 km z plecakiem (Tomek nawet z dwoma, bo Iwonka miała spalone plecy ;), aby po stronie kambodżańskiej złapać stopa do KEP. I nagle wszyscy się do Nas uśmiechają – o co kamannn? (:
Nr 1 —> Hoi-An / Viet Nam
LAOS – myślisz Laos i nie wiesz co napisać. Wszystko fajnie-fajnie, ale… starczy. Bo Laos to nie tylko piękna rzeka Mekong, b.tanie pokoiki, mocny alkohol, górskie krajobrazy, dzikie bawoły, francuskie bagietki, ukryte jaskinie i nocne-urokliwe targi. Laos to także tony kurzu i spaliny w płucach, to ledwo stojące bambusowe domki, rozwodnione soki, dziurawe „drogi”, złodziejskie autobusy i… mięso nieznanego pochodzenia.
Po 14 dniach skracamy Nasz pobyt w Lao-lao i jedziemy szybciutko do miejscowości Hue w Wietnamie. Może nie tak szybciutko, bo z Luang Prabangu do Hue to 32h drogi. Padnięci i wykończeni witamy Wietnam z bananowym uśmiechem (: Jemy francuskie bagietki i pijemy najlepszą-wietnamską kawkę —> nie przeszkadza Nam ani grzyb na ścianach, ani deszczowa pogoda. Wsiadamy do dłuuugiego pociągu na „hard seat” i jedziemy do Danangu. Trasa kolejowa nad wschodnim wybrzeżem z Hue do Danang’u jest najpiękniejszą trasą w Wietnamie, prowadzi przez wysokie klify, przepaście nad morzem i tunele. Przesiadamy się na autobus do Hoi An (miejscowi płacą 15, a biali 20) i docieramy na miejsce jeszcze przed południem… a tu SZOK. W miasteczku jest tyle ludzi co u Papieża podczas Świąt Wielkanocnych! Tak czy siak – Hoi An jest… śliczny. To Nasze subiektywne zdanie, a turystyka bardzo szybko psuje takie śliczne miejsca.
Nocą wychodzimy na miasto i doznajemy SZOKU po raz kolejny (: Miasteczko jest tak żywe, barwne, głośne, tęczowe i bardzo-bardzo kolorowe (; To mieszanka wilgotnej Wenecji, malusiego Namysłowa i zabytkowego Splitu. Ostre światła, intensywne barwy, mocne kontrasty, krzycząca jaskrawość (niczym na styczniowym Festiwalu Światła w Cieplicooooch). Od starszej babci kupujemy światełka i puszczamy je na wodę (kolorowy karton papieru ze świeczką w środku za 1,5 pln). W międzyczasie popijamy „FRESH BEER” —> małe-wietnamskie piwo w małej-wietnamskiej knajpie (po 45 groszy!!!). Dziennie można wypić na prawdę wiele (:
Trzeciego wieczoru spotykamy PRZE-fajną dwójkę Polaków – Tomka i Krzysztofa —> i spędzamy z nimi ostatnie chwile przed nocnym-sypialnym autobusem. Od Hiszpanów dowiadujemy się, że na północy Wietnamu bez przerwy pada deszcz, więc omijamy szerokim łukiem górską miejscowość Sapa i popularny Ha Long Bay – i postanawiamy jechać na południe —> do Nha Trangu.
Dzień z życia Dziedziniaków!
1 marca w Nong Khiaw wstajemy niczym poranne ptaszki. Mamy przemarznięte noski i lecącą parę z ust. Noce bywają chłodne, zwłaszcza tutaj w północnym Laosie – przy Chińskiej i Wietnamskiej granicy. Widok z okna zasłania Nam gęsta mgła, a pod hotelikiem zbiera się już masa turystów, którzy czekają na busika do Luang Prabangu. Pakujemy się w pośpiechu, zajmuje Nam to już tylko całe 10 min (łącznie z myciem). Pokochaliśmy hinduską knajpkę tuż obok (z gratisową dostawą pod drzwi Guesthouse (: Wybieramy świeże soki, dwie duże kawki i big-francuskie-tuńczykowe bagietki. Prawdziwe niebo w gębie (: Bierzemy jeszcze na wynos NAAN chlebek (chrupiący i cienki, niczym ciacho na pizzę), podawany z masełkiem i czosnkiem. Lecimy na łódkę, która zawozi Nas do uroczej i malowniczej wioski w dżungli… Do Muang Ngoi docieramy jeszcze przed południem – to zaledwie godzinka pływania Mekongiem (łódka powrotna odpływa dopiero rano…). Z Nami przypływają 3 inne łodzie upchane turystami, więc pędzimy co sił w nogach na poszukiwanie najlepszych noclegów. Zaczepia Nas „biały” na rowerze i opowiada jaki to on super-extra-the best nocleg tutaj dnia poprzedniego znalazł. Wszystko fajnie, tylko ten „biały” gada po laotańsku! Okazuje się, że mieszka tutaj już 3 lata i nagania turystów. Także „białemu za granicą nigdy nie ufaj” – mawiał Mrówa. „Na mieście” spotykamy Francuzów, Anglików, Hiszpanów i Belgów !!! – tych samych, co parę dni wcześniej (wszyscy podążają podobnymi śladami :). Po paru chwilach dreptania w kurzu i w słońcu znajdujemy mały, drewniany domek z „River View” (po dychę, żeby nie było :) Wskakujemy na hamaki, puszczamy muzyczkę, Tomuś leci po piwko i odpływamy… Tjaaa… Tak mija Nam popołudnie, wieczór i cała noc… W nocy przychodzą pod Nasz domek bawołki i zjadają sobie Nasz trawnik (chapło Nas zdziwko po zapaleniu czołówek ;) Są też świerszcze, ptaszki i gady wydające przedziwne-i-prześliczne dźwięki – dużo lepsze od Shakiry, którą szybko wyłączamy. Nie ma tutaj internetu, samochodów, skuterków, asfaltu, głośnych Chińczyków.
Jest za to milion gwiazd…