Show MenuHide Menu

Archives

Jak po jednym dniu chcieliśmy uciekać z Iranu…

2014/05/29   

iran0W Iranie lądujemy o 5 rano. Złodziejom płacimy 100 Euro za 2 tyg. wizę (!!!) (pokazujemy udawaną rezerwację z hotelu oraz dolary na wymianę) i wychodzimy z lotniska! Taksówkarzowi dajemy numer telefonu do Amira z Couchsurfingu. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że nie jedziemy do Teheranu, a do miejscowości Qom (tak świętej, jak Częstochowa…). 100 km taksówką – na bogato! (; W swojej wściekle-różowej chuście i czerwonych Crocsach wyjść Iwonka na miasto nie może :( (wyglądałaby jak papużka wśród czarnych kruków), więc Azadah (żona Amira) pożycza Iwonce czarne szmatki. Osobiście czarne szmatki nie przypadły mi do gustu. Sprawiły nawet, że odechciało mi się wychodzić z domu, kiedy w 40 stopniowym upale miałam zakrywać CALUTKIE swoje ciało. A zakrywać nie lubię przecież niczego (;

Zablokowany Facebook i poczta (no i te czarne szmatki) sprawiły, że już pierwszego dnia chcieliśmy uciekać z Iranu do Armenii. Ale… pojechaliśmy jednak na południe – do miejscowości Shiraz. I dobrze. Czarne chusty zamieniłam na kolorowe, alkohol kupiliśmy z przemytu, bazar okazał się bardzo interesujący, a obcy ludzie na ulicy przyjaźni. W jednym z najstarszych miast na świecie – Yazd – było podobnie, czyli generalnie fajnie. Smakowaliśmy, próbowaliśmy i zwiedzaliśmy, jak prawdziwi turyści.

W Isfahan poznaliśmy Samę – fantastyczną dziewczynę, u której spędziliśmy 3 dni. Łaziliśmy razem nocą po oświetlonych mostach i wyschniętej rzece, jedliśmy najlepszą pizzę w pizzerii u jej męża Mohameda, robiliśmy pikniki na szczycie góry z jej przyjaciółmi, wyśpiewaliśmy „Sto lat” w ciemnym lesie, szarpnęliśmy się na bryczkę (za 5 zł), spacerowaliśmy po parkach i po meczetach. Oglądaliśmy najlepsze filmy na 42-calowym TV, słuchaliśmy Shakiry i pichciliśmy razem w kuchni. To był super czas. A na koniec na dworcu autobusowym się wyprzytulaliśmy i popłakaliśmy…

W Hamedam przygarnia Nas Amir i Fara z CS, którzy na każdym kroku powtarzają Nam, abyśmy nikomu przypadkiem nie mówili, że u nich nocujemy. Rząd czycha na każdym kroku! Odwiedzamy jaskinię „Ali Sadr”. Trochę się wkurzyliśmy i rozczarowaliśmy po zobaczeniu cen (turyści 45 zł, tutejsi 3 zł), ale chwilę później weszliśmy za friko za sprawą kolejnego przemiłego Irańczyka. Jaskinia do polecenia każdemu (ale nie za 45/os!!!), cała wycieczka trwa 2h, a pływa się plastikowymi łodziami (ciagnietymi przez rowerek wodny). Kapoki obowiązkowe ;)

Z Hamedamu udajemy się do malusiej wioseczki Palangan, tuż przy granicy z Irakiem. Wioseczka malownicza, jak mało która. Jedyny hotel drogi jak cholera, więc liczyliśmy na cud. Cud przyszedł szybko, bo jeden Kurd pomyślał, drugi Kurd zrobił – i dostaliśmy klucze do… meczetu. Spaliście kiedyś w meczecie? My tak ;) Chyba ze sto razy powtarzaliśmy wszystkim, że jesteśmy małżeństwem – nie parą ;) Kiedy głodni i zmęczeni odpoczywaliśmy na dywanach – przyszedł do Nas dziadek. Przyszedł i poszedł, potem znowu przyszedł, wziął Tomka za rękę, Tomek wziął Iwonkę i po ciemku powędrowaliśmy do jego domu. W domu czekała na Nas ogromna kolacja, żona dziadka, dwie córki, dwóch synów i jeden wnuczek. Uśmiechaliśmy się tylko, bo nikt nie znał wspólnego języka, każdy godoł po swojemu i było przyjemnie. Nigdy nie zapomnę tego błysku szczęścia w oczach dziadka, kiedy Tomek się do niego przytulił na do widzenia. Chwilę wcześniej jedna z jego córek wydukała w Naszą stronę słowo z jakiegoś zeszytu: „Breakfast”. Chcieliśmy (jak to my ;) załapać się na śniadso, ale o 6:00 rano mieliśmy jedyny autobus. Więc następnym razem!

Następnego dnia w planach mieliśmy nocleg w Piranshahr. Do Piranshahr dojechaliśmy po zapadnięciu zmroku i nie za bardzo mieliśmy pomysł na życie. Uśmiechamy się szeroko, zagadujemy, rżniemy głupa, jak to my… (; …i nic… I nagle… kiedy straciliśmy już resztki nadziei – zaczepia Nas Kurd – Rahim. Rahim gościnnością nie odbiegał od pozostałych Irańczyków. A przecież zgarnął Nas z ulicy! Z ulicy!!! Zupełnie obcych ludzi (w Polsce by nie przeszło! (: Jeszcze tego samego dnia Rahim zaprowadził Nas do swojego brata na kolację. Objedliśmy się na maxa! (zupka, rybka, sałateczki, fryteczki – to dużo za dużo na Nasze skurczone żołądeczki :) Wiadomość o Naszej wizycie rozeszła się szybko i równie szybko okazało się, że siedmiu pozostałych braci Rahima również chce Nas ugościć! (: Cieszyliśmy się jak głupki! Chcieliśmy zostać kolejny tydzień, ale kończąca się 14-dniowa wiza sprawiła, że musieliśmy wyjeżdżać z Iranu. Z Iranu do Iraku…

iran2iran3iran4iran6iran7iran07iran8iran10iran11iran12,5iran12iran013iran05

„IRAN? Przecież tam taliby, terroryści i bomby!”

2014/05/18   

iran1Iran?! – zwariowaliście? Przecież tam taliby, terroryści i bomby wybuchają na każdym kroku!”. Tak właśnie świat postrzega Iran. A my postanowiliśmy to sprawdzić….

Podobnie jak wiele innych turystów – w Iranie korzystaliśmy z Couchsurfing’u. Dostaliśmy tak dużo zapytań i zaproszeń, jak nigdzie indziej na świecie. Nie ogarnialiśmy – nie nadążaliśmy. Każdy chciał Nas przenocować / oprowadzić po okolicy / pokazać Mamie… :) Już pierwszego dnia przekonaliśmy się na własnej skórze, że dla Irańczyków powiedzenie: „Gość w dom, Bóg w dom” jest cholernie ważne. Czasami mieliśmy wrażenie, że z tą gościnnością to grubo przesadzają. Super śniadania, obiady i kolacje to norma, do której szybko przywykliśmy (; I do Mamy zaprowadzą, i Wujkowi Nas przedstawią, i z Ciotką zdjęcie pstrykną (i od razu na fejsa, at co!). Wszyscy pytają o Naszego Facebook’a (nawet celnik przybijający Nam pieczątkę do paszportu! :). Wszystko fajnie-fajnie, ale czasami byliśmy już trochę zmęczeni uśmiechaniem się do obiektywów i opowiadaniem o świecie. A Irańczycy świata są spragnieni. I świata i kontaktu z kimś spoza swojego kraju. Wszelakie opowieści i zdjęcia wywołują na ich twarzach ogromną ciekawość, zupełnie jak u małego dziecka.

Na każdym kroku odnosimy wrażenie, że Irańczycy chcieliby uciekać ze swojego kraju. Tamtemu się udało, bo ma Ciocię w Berlinie, a tamtej, bo ma Wujka w Anglii. Ale nie każdy ma tyle szczęścia. O wizie do Australii czy Stanów mogą pomarzyć, a wizę do Europy dostają nieliczni (a jednak polski paszport nie taki zły ;) Dlaczego tyle ludzi chce uciekać z tego szczęśliwego kraju? Bo Irańczyk czuje się wolny jedynie w swoim domu. Tylko w domu może: tańczyć, śpiewać, oglądać satelitę, pić alkohol z przemytu. Mężczyźni tylko w domu mogą nosić krótkie spodenki, a kobiety tylko w domu mogą zdjąć te czarne szmaty z głowy. Pomimo tego Irańczycy uwielbiają spędzać czas w parkach i na zielonych skwerkach, robiąc pikniki ze swoimi licznymi przyjaciółmi. Na każdym kroku, każdego dnia i przez całą dobę :)

Ciężko polubić Iran. Kraj, w którym na każdym kroku odczuwa się ingerencję rządu i wszelakie zakazy. To państwo mówi Ci, jak masz się ubierać, jak zachowywać, z kim mieszkać, jakie strony w internecie oglądać. Wszystko jest inwigilowane! Wszelakie strony informacyjne oraz społecznościowe zablokowane (choć znamy takich, którzy potrafią je obejść ;) Irańczyk nie może tez posiadać PSA (ponieważ pies przeszkadza w modlitwie !!! ), oraz nie może mieć dziewczyny – zakochane pary spotykają się ukradkiem przed całym światem (a najbardziej to przed rządem!). Dopiero Narzeczoną/Narzeczonego przedstawiają swojej rodzinie. Stąd tak wiele młodych małżeństw. A jak wygląda irańskie wesele? 1000-1500 osób (tak, tysiąc pięćset, nie sto pięćdziesiąt :D), z czego na pierwszym piętrze tańczą osobno panowie z młodą parą, a na drugim piętrze osobno panie. Takie zasady.

A sam Iran? Klimat jak za czasów „Czterdziestolatka”. Najbardziej polubiliśmy te stare, old-scholowe i zakurzone taksówki (marki Paykan) – z „inż. Karwowskim” za kierownicą (a dla samotnych kobiet wymyślili taksówki, które prowadzi kobieta). I nie ukrywajmy – w Iranie niewiele jest interesujących atrakcji turystycznych. Na każdym kroku to MY byliśmy tą atrakcją. Każdy się uśmiechnie, zagada, zapyta jak Nam się podoba, pstryknie Nam foto. No i super. Mało jest takich przemiłych ludzi. I na pewno warto to samemu sprawdzić (:

Poniżej obowiązkowy strój do wyjścia (w mieście Qom).
Jeszcze poniżej kurdyjskie stroje noszone w Iranie, a jeszcze poniżej kurdyjskie stroje noszone w Iraku:
Zrzut ekranu 2014-05-18 o 16.54.18IMG_0263irak08

Oman śliczny jest!

2014/05/16   

00Z lotniska w Muscacie odebrał Nas Adel – ociekający zajebistością i bogactwem SZEJK (: Wsiadamy do najlepszego samochodu na parkingu, włączamy Shakirę i pędzimy z zawrotną prędkością przez miasto :) Woziliśmy się tak przez cały Nasz pobyt w Muscacie, a Adel zawoził / przywoził / odbierał Nas z każdego miejsca i o każdej porze. I ta Skahira… na całą parę!!! Strasznie polubiliśmy tego Adela! :)

Prócz świetnego kumpla – poznaliśmy też w Omanie… śliczne miejsca. Z Europcar’a bierzemy osobówkę na 5 dni (Nissan Sunny) i jedziemy wszędzie tam, gdzie inne samochody 4×4 !!! (a namiot kupiliśmy jeszcze w Kathmandu :). Każda atrakcja turystyczna w Omanie powalała Nas na kolana!!! PRZE-ogromny kanion Wadi Ghul, prze-fantastyczna przełęcz o zachodzie słońca na trasie Al-Hamra – Bila Sayt, naturalne baseny pod gołym niebem w Wadi Bani Khalid, Sink hole – czyli dziura w ziemi na 100 m z lazurową wodą, a na koniec pustynia z wielbłądami, przez którą jechaliśmy osobówką :) Trzeba jeszcze wspomnieć o omańskich fjordach – Musandam – które odwiedziliśmy jeszcze z Surendrą, wyruszając z samego rana z Dubaju. Kurczęęę – zachwycił Nas ten OMAN !!! Naszego Nissana dwa razy panowie w białych sukienkach wypychali – raz z wyschniętej rzeki i raz z pustynnego piachu (:

Turyści w Omanie? Jedynych turystów spotkaliśmy w Carrefourze! (—> super-jakościowe produkty, 100 x większy wybór, niż w PL, i w dodatku niższe ceny…). Hotele w Omanie? Owszem – są. Ale ceny zaczynają się od 300 pln w górę. Pole namiotowe? Również 300 pln ! ! ! Maszakraaa – bo namiot można rozbić legalnie w całym Omanie! (prócz pustyni). Temperatury? W ciągu dnia nie-do-wytrzymania ;) Pewnego dnia Nasz termometr w aucie pokazał +53. Bez klimy ani rusz. Benzyna? 1 zł / 1 L …

A Adel? Jest Jordańczykiem, a od 10 lat mieszka (kręci wałki ;) w Omanie. Jest zajebisty i równie zajebistej żony (z PL ;) szuka. I fajnie by było, jakby się taka znalazła :) Która chętna? My znajdujemy dla Adela żonę, a Adel dla Nas… pracę. Już wysłaliśmy Nasze CV (:

Poniżej widok z samolotu Kathmandu – Muscat. Himalaje i kolory to nie jest zasługa Photoshopa: (a dalej już tylko Oman…)

oman01000600070008001100150016omannnn0018o1jakao2o5o4o6om00om01om03oman04oman02oman05oman07P1010706P1010711P1010722P1010836Zrzut ekranu 2014-06-2 o 12.00.14

DUBAJ – inna bajka

2014/05/11   

dubaj8Surendrę poznaliśmy parę m-cy temu na Couchsurfing’u. Do samego końca myśleliśmy, że korespondujemy z KOBIETĄ. Umówionego dnia o umówionej godzinie czekamy na dworcu w Dubaju na Surendrę. Trzeba było zobaczyć Nasze miny, kiedy starszy pan w białym stroju i ciemnych okularach wysiada z najnowszej Tejotki i krzyczy w Naszą stronę: „Tomas, Tomas!”. Złapaliśmy zonka.

- „Where is Surendra?”

- „I’m Surendra”

- „WTF?”

Później były już tylko śmiechy-chichy. Surendra ma zajebiste poczucie humoru, do tego jest zajebiście inteligentny, zajebiście miły i uczynny, a jednocześnie całkowicie bezinteresowny. Jesteśmy w SZOKU. Przez kolejne dwa dni spędziliśmy ze sobą wystarczająco dużo czasu (choć wciąż za mało!), aby awansować Surendrę na Naszego wujka. A wujek Surendra pochodzi z Indii (!!!!!!!!!), ale od 20 lat mieszka w Dubaju. W najbliższe Mikołajki wyprawia wesele córki na 350 osób (!!!) i już oficjalnie Nas zaprasza. Córki jeszcze nie znamy, ale oczywiście nie o(d)puścimy takiego wesela (:

Piątek i sobota to weekend w Dubaju. Weekend oznacza tutaj dzień wolny od pracy i szalone życie nocne. W „za dużym” mieszkaniu Surendry szukamy łazienki (w tym kraju każdy pokój ma obowiązkowo łazienkę) i natrafiamy na tzw. „świątynie” (fot. poniżej). W świątyni znaleźliśmy nawet polską „Dębową” (: Dwa wieczory spędziliśmy na kosztowaniu (najlepszych z najlepszych) szkockich whisky ze znajomymi Surendry. To był miły czas. Cholernie miły. Cała ta polska gościnność to pikuś przy szejkowej gościnności (:

W ekspresowym tempie (z licznikiem znacznie przekraczającym dozwoloną prędkość…) – zwiedzamy cały Dubaj. Zaczynamy od dzielnicy złota (w Dubaju złoto tańsze o 15% – szaleństwo ;). Do Rekordu Guinessa wpisali tutaj największy złoty pierścionek (chroniony przez kilku szejków z bronią :). Pływamy łódką z gondolierami, jedziemy podwodnym tunelem pod palmową wyspą, odwiedzamy Hotel na wodzie i sztuczny stok narciarski. Na przemian powtarzamy „ŁAŁ” – sto razy w ciągu dnia. Przy najwyższym budynku świata Kopczyk wystawia łeb przez szyberdach Tejotki i robiąc zdjęcia czuje prawdziwy wiatr we włosach. W takim momencie to się nazywa chyba CHOLERNE SZCZĘŚCIE, o którym tak dużo piszą w damskich gazetkach. Wiecie jak Nam brakowało świeżego powietrza od pół roku??? W całej Azji nawdychaliśmy się wystarczająco dużo spalin i kurzu (w Himalajach także!!!), a w Dubaju czysto jak cholera!

Dwa dni zleciały jak z bicza strzelił. Kiedy o 7 rano żegnaliśmy się z Surendrą na dworcu – zrobiło Nam się na prawdę smutno. SMUTNO… W tym momencie też Nam jest smutno, że musieliśmy wracać do Omanu, ale jednocześnie cieszymy się, że zgraliśmy się w dobrym miejscu i czasie (: (o zgraniu charakterów nie wspominając ;) Chcieliśmy tutaj oficjalnie podziękować pomysłodawcy Couchsurfing’u za Couchsurfing (:

…nadal w SZOKU jesteśmy, jak wiele dobroci potrafi dać obcy człowiek drugiemu obcemu człowiekowi (i trzeciej na doczepkę ;) I chyba właśnie po to ludzie podróżują po całym świecie. Aby odnajdywać takie wyjątkowe osoby. Po co jeszcze? Aby znaleźć dla siebie miejsca na ziemi do życia. I my właśnie takie miejsce znaleźliśmy w Dubaju.

Dlaczego Dubaj? Nie Sydney, nie Oslo, nie San Francisco, nie Genewa, nie Zakopane, nie Sosnówka? Nie potrafimy tego racjonalnie wytłumaczyć. Coś w środku mówiło Nam, że to TO, czego tak długo szukaliśmy. Oboje.

Na koniec moje ulubione powiedzenie Surendry: „Lepiej ożeń się z diabłem, którego znasz, niż z diabłem, którego nie znasz.”Zrzut ekranu 2014-05-11 o 22.45.36DUBAJJJJZrzut ekranu 2014-05-11 o 22.45.23

dubaj3

dubaj4

dubaj2A to już nie Dubaj. To Omańskie FJORDY z Surendrą, ale o tym następnym razem…
dubaj888

Zwierzyńce i Dziedzińce (;

2014/05/07   

annapurna1999

Jak to jest na prawdę z tymi Himalajami?

Jeśli chcesz poczuć prawdziwe góry, to weź do plecaka namiot z prowiantem i NIE IDŹ DOOKOLA ANNAPURNY, o !!! (: Bo nie o to chodzi w trekkingach, aby przez 12 dni spać w Guesthous’ach i jeść spaghetti z serem w lokalnych restauracjach. Cała trasa to właściwie włóczenie się od wioski do wioski, w której oczywiście nie przejdziesz niezauważony. Namawiają do spania, namawiają do jedzenia – i internet nawet pociągnęli dla Ciebie na kablu! Rano wręczą Ci rachunek, kiedy jeszcze wciskasz w siebie śniadanie i „dziękuję” to jedyne słowo, które czasem usłyszysz (a czasem i nie). „Miłej podróży” czy „Dobrej pogody” to nie na tym szlaku. A szkoda, bo tej lokalnej życzliwości i rozmowy z lokalsami bardzo brakowało. Cały trek ma 230 km (3 tyg dreptania) – opcjonalnie można podjechać na osiołku, na koniku, na motorku. Do wysokości 3540m prowadzi droga (!!!), po której jeźdźi dziennie kilkanaście jeepów i wwozi na górę białe tyłki ;) My załapaliśmy się na traktor za free (10 km co najmniej!). Nigdy nie zapomnimy wyrazu twarzy Czechów, kiedy to zobaczyli Nas na przyczepie na szlaku – a sami wcześniej zrezygnowali ze snu, aby być pierwsi ;)

Na szlaku generalnie nic się nie dzieje, prócz wyraźnie widocznego niewolnictwa. Para młodszych lub starszych zapaleńców górskich ubranych w najlepsze ciuszki idzie sobie na lekko, a za nimi toczy się niskiej postury Nepalczyk. Nepalczyk oczywiście obładowany parokrotnie większymi plecakami od Naszych. To taki współczesny przykład niewolnictwa. Tragarz – tragarz – po co komu tragarz??? Aaa i Przewodnicy w Himalajach też są! W sensie się tylko tak nazywają…  bo ich funkcja sprowadza się wyłącznie do zbierania i podawania zamówień w Guesthousach. Taki ich los.

Pogoda na trekking dookoła Annapurny pod koniec kwietnia jest idealna. Słońce razi jak tylko może od 7 do 15:00. Później włączają się wszystkie zjawiska atmosferyczne, typu: śnieg, deszcz, wiatr, burza. W nocy jest zimno, ale bez przesady. Śpiwór, kołdra i koc jednocześnie – daje radę. Wieczory natomiast bywają… nudne. O ile sam trek jest wciągający – tam idziesz, tam zajrzysz, tam zagadosz, tam posłuchasz, tam zrobisz foto – to wieczorami człowiek najzwyczajniej w świecie się nudzi (podobno inteligentni nigdy… ale to nie prawda ;). Wyjść na miasto nie masz jak (swoją drogą to dziwne uczucie mieć świadomość, że do najbliższego miasta jest tydzień drogi w jedną stronę!:), a karty, statki i szachy nie wciągają, jak dawniej. Ratowaliśmy się „Apple Cidler”, „Local wine”, „Thumba” i rozmowami o życiu (…ale ileż można ;).

Czy się baliśmy? Strach był… głównie dlatego, że Kopczykównie skończyło się ubezpieczenie w podróży (a skapnęła się wystarczająco wysoko ;) i jakakolwiek pomoc w górach słono by Nas kosztowała. Strach podsycały helikoptery, których dziennie naliczyliśmy nawet z 5. Jeden lot to koszt 3000 do Pokhary lub 5000 do Kathmandu. Dolarów oczywiście :) Czasami zastanawialiśmy się, czy mieszkańcy Izraela (czytaj: Żydzi) rzeczywiście źle się czują na wysokościach – czy po prostu korzystają z ubezpieczenia, bo im się schodzić już nie chce… :)

Czy Nam się podobało? W sumie TAK… Ale nie na tyle, aby drugiej osobie trekking dookoła Annapurny z czystym sumieniem polecać. W Nepalu jest jeszcze tyle innych – równie pięknych, ale mniej obleganych szlaków…

annapurna_YAKkozyannapurna3annapurna4,4annapurna5annapurna46,4annapurna7annapurna0017annapurna0014annapurna105annapurna106annapurna109annapurna113annapurna1177annapurna1199annapurna110annapurna20000

A ciepła woda jest?

2014/05/06   

annapurna0

Na trekking dookoła Annapurny wyruszyliśmy… zieloni (co najmniej jak limonka, albo dwie limonki ;). Przewodnik dorwaliśmy dopiero dzień przed wyjściem w góry, podobnie jak mapę. A na Naszej mapie narysowane (jak byk!) autobusiki i jeepy, więc myśleliśmy, że podjedziemy z 730 do 3540 m.n.p.m. Już w pierwszej wiosce na trasie okazało się, że autobusy jeżdżą jak chcą (skąd my to znamy;) – lub jak są ludzie – a ludzi jak na złość nie ma. Na jeepy natomiast normalnego zjadacza chleba nie stać (zjadacza tostów także ;). Nie mieliśmy wyboru – ruszyliśmy w górę, podobnie jak jeep’y z białymi turystami i ciężkie maszyny z żółtymi. Wdychamy sobie te spaliny, te opary, a za każdym razem kiedy przejeżdżał obok Nas jakikolwiek pojazd – toneliśmy w kurzu. Super. Taki raj. Ale od samego początku widoki są bajeczne. TAKIE „View Point’y” tylko w Himalajach! Pierwszą noc nocujemy w Nadi Bazar, drugą w Chyamche. Na trzecią noc docieramy (ledwo co) do restauracji (z jednym pokojem dla gości) w Timangu – miejsce niezwykłe. Nigdy wcześniej, ani później nie znaleźliśmy nawet w połowie tak przyjemnego, jak ten.

- „A jest ciepła woda?”

- „Nie ma, ale zagrzeje Wam w garnku, jeśli chcecie”.

Chcieliśmy. Chwilę później oblewaliśmy się gorącą wodą z wiadra i „paccczyliśmy” jednocześnie na ośmiotysięczniki. BEZCENNE przeżycie. Kolejnego dnia jedliśmy pierożki MO-MO w Lower Pisang’u (pierwsze Nasze pierożki od Auckland!). Taki przedsmak pierożków babci, które już niedługo będziemy połykać w całości. Piątej nocy wylądowaliśmy w mało przyjemnym Manangu. W każdym przewodniku zalecana jest jednodniowa aktywna aklimatyzacja, ale nie podobało Nam się tak bardzo, że uciekliśmy 500m w górę – do Ghusangu. To właśnie wtedy, 27 kwietnia – zobaczyliśmy Nasz pierwszy śnieg od 14-mcy !!! A my kochamy przecież śnieg! Padało i sypało – jak dawniej na św. Mikołaja! Cieszyliśmy się jak dzieci (jak głupie dzieci ;) Dzień później też padało, ale cieszyliśmy się już mniej…  Od tego momentu zaczął się prawdziwy trek – na który czekaliśmy i który właśnie tak sobie wyobrażaliśmy. Powyżej 4000 m.n.p.m. zaczynamy odczuwać wszystkie dolegliwości związane z wysokością: nieustające bóle głowy, bezsenność, biegunki. Wszystko co złe – wynagradzają Nam widoki nie z tej bajki !!! ;) Prawdziwe Himalaje – jak na najładniejszych pocztówkach, które widzieliśmy jeszcze nie tak dawno  w Pokharze. Siódma noc przypadła na Thorung Phedi (4450m). Tutaj śnieg leży chyba cały rok, słońca smaży jak oszalałe, a w nocy zamarza Nam woda w butelce. Na Thorong High Camp (4875m) ubieramy na siebie wszystko co mamy, wskakujemy do śpiwora, nakrywamy kołdrą, a na koniec kocem. I śpimy (staramy się usnąć!). O 4:30 wstajemy z 50-cioma innymi turystami, wciągamy śniadso i ruszamy w górę na Thourng La Pass. Gwiazd było dwa razy więcej, niż zazwyczaj, a szczyty gór już tak blisko! Na przełęcz 5416 m.n.p.m. docieramy przed 9 rano, jako prawie ostatni :D :D :D (bo po 9 zaczyna wiać silny wiaterrr…). Trochę wyczerpani (zmęczeni i nie wyspani od paru dni), ale… szczęśliwi jak diabli :) Się prawie popłakaliśmy ze szczęścia na finiszu :) Wdech – wydech, wdech – wydech, tlenu tak mało! Buziaczek, parę fotek, Snickers na pół w nagrodę i lecimy w dół… Cała ta boska chwila trwała góra 15 minut. A schodzenie w dół zmęczyło Nas chyba 100 razy bardziej (z 5416 na 3700m). W Mukitinah po wielkim obżarstwie (burger z Yak’a!!!) i gorącym prysznicu zasypiamy od razu. Tak było 30 kwietnia. I jeszcze powrót do Pokhary… – okazał się trudniejszy, niż myśleliśmy. Kawał drogi, a Nam się już nie chce!!! Kolejną noc spędziliśmy w Kagbeni (ostatni pensjonat po prawej najlepszy!). A na 11-stą noc trafiliśmy do urokliwej Marph’y. I w zasadzie to tyle… :)

(generalnie wart zachodu jest odcinek od Manangu przez przełęcz Thourung La Pass do Mukitinah – a resztę można sobie darować i przejechać motorkiem/jeepem/koniem ;)

asssannapurna00

annapurna2

annapurna3

annapurna4

annapurna5

annapurna6