Show MenuHide Menu

…życie w Bagan umiera po zachodzie słońca.

2014/04/06

Zrzut ekranu 2014-04-6 o 20.00.36W przewodniku Lonely Planet czytamy: „Mamy nadzieje, że wybawiłeś się w Bangkoku, bo życie w Birmie umiera po zachodzie słońca.” To prawda (:
W hotelu „Pann Cherry” w Bagan za gablotką dostrzegamy latarki i świeczki – od razu czujemy, że coś jest nie tak (: Po zachodzie słońca robi się ciemno. CIEMNO, JAK… u Murzyna (; Jest dość romantycznie (gwiazdy) i dość bezpiecznie (alkohol po zachodzie słońca pić można wszędzie). Problemy zaczynają się, jak nie można trafić z powrotem do hotelu (;
Po wschodzie słońca nie jest lepiej – temperatury powietrza zaczynają rosnąć w kosmicznym tempie do 40 stopni. W ciągu dnia człek szuka tylko klimy w knajpie, zamawia wszystkie zimne napoje z menu, liże te truskawkowe lody oraz oblewa siebie i innych wodą z lodem. Odwiedzenie paru świątyń (w okolicy jest ich ponad 2000) wiąże się z dużym wysiłkiem, żadnym tam odpoczynkiem. Pedałujesz na tych składakach po piachu i co rusz zakopujesz się w nim po uszy. W międzyczasie musisz oczywiście uważać, aby to nie dać się złapać Panom w zielonych mundurkach, co to chcą od Ciebie 15$ za wstęp do miasta BAGAN. W Bagan, gdzie czas cofnął się do Krzywoustego, a na autobusowym nie czekają taxówki, a powozy konne (:
Bagan… to przereklamowana kupa gruzu. Wschody i zachody słońca to żart primaaprilisowy (człek wstaje przed świtem albo dyma w upale na „jedyny taki widok tysiąca świątyń”). Bo widok jest i owszem —> ale jak ktoś wypożyczy sobie balon, nie rowerek (; Za lot trza zapłacić atrakcyjne 300 dolców za os. (!!!) A jeśli ktoś się skusi na lot balonem to dostaje certyfikat, śniadso w chmurach, focie… i pamiątkową czapeczkę – jak ten Pan na zdjęciu poniżej (; Szarpniemy się może następnym razem (;
Zaskakujący jest dość mało przyjemny fakt, że ceny w Birmie rosną (wiem, odkrywcze (; Ceny rosną kosmicznie SZYBKO. Przykładowe ceny za „Inle Star Motel”: przewodnik 2012 12$; cena w sierpniu 2013 15$; cena w grudniu 2013 20$; cena w marcu 25$. Rosnące ceny można zauważyć w każdym hotelu. Podobnie jest z pociągami. Tutaj biali płacą w dolarach dziesięć razy większą kwotę, niż rdzenni mieszkańcy. Specyfiką Birmy są także wstępy do miast. Tutaj ceny również zaskakują. 2011 2$; 2012 5$; marzec 2014 15$. Jeszcze parę lat temu każdy turysta wybierający się do Birmy musiał na lotnisku wymienić (bezpowrotnie) 200$ na birmańskie Kyaty (niezależnie od długości pobytu). I podobno teraz jest lepiej (;
Ostatnią noc w Birmie (zmieniono nazwę na Myanmar, ale nie możemy do niej przywyknąć) spędzamy w Yangon. W tym drogim, bezpłciowym i syfiastym mieście spotykamy dwójkę prze-fajnych Francuzów. Nasz grubawy przewodnik Lonely Planet (noszony od 8m-cy!) trafił w dobre rączki (najlepsze!!!). Skończyliśmy przygodę z południowo-wschodnią Azją, a Marion i Kevin mają TO wszystko dopiero przed sobą! Kurcze pieczone —> zazdrościmy jak diabli!bagan07

bagan-8

bagan-3

bagan-4

bagan-2

bagan-5

Inle Lake / B I R M A

2014/03/29

Inle Lake wciągnął Nas dość mocno (: O tym, że nie chcemy stąd wyjeżdżać – nie trzeba nawet pisać (; O tym dlaczego nie chcemy – pisaliśmy w poprzednim poście (;
Jezioro Inle zdążyliśmy już opłynąć wzdłuż i wszerz. Czuliśmy ciszę i spokój porannego jeziora, prawdziwy skwar w ciągu dnia, a w sobotę przyszedł czas na zachód słońca z rybakami. Z rybakami – tak charakterystycznymi dla jeziora Inle (wszystkie drewniane pamiąteczki i pocztóweczki są z rybaczkiem of kors! ;). Znaleźliśmy  parę chętnych osób (albo to Nas znaleźli? ;), wynajęliśmy wąską łódeczkę i popłynęliśmy w siną dal. Na szybciocha obejrzeliśmy produkcje birmańskich cygar i tradycyjne tkane kolorowe materiały, aby spóźnić się 5 minutek na zachodzące słońce (; Trudno, nie zachód był najważniejszy (;
Na jeziorze widzieliśmy już takich rybaków, co to na widok turysty podrywają się do pionu, łapią wiosło i kosz jednocześnie, czekając na papierowe dolce (; Jak jest ich trzech, to wygląda to potrójnie śmiesznie (; My naszukaliśmy się tych „gorzej ubranych łowiących prawdziwe rybki” (a się dopiero później okazało, do czego te rybki służą (; Aura po zachodzie słońca była idealna. Wszystko było idealne! Rybak podpływa, zaprasza na swoją łódkę, my nigdy nie odmawiamy (; pstrykamy foty, on się uśmiecha tak fajnie, skacze, tańczy, na jednej nóżce stoi, drugą nad wodą macha, w kółko te piruety  —> no bajka! Tylko tą rybkę do siatki dyskretnie włożył i udawał troszeczkę przed aparatem, że ją przed chwilą przy mnie / dla mnie złowił (;
Spędziliśmy tak miłe pół godzinki, niesamowity teatrzyk chłopaki odbębnili i techniki łowienia Nam panowie zdradzili. Nikomu się nie śpieszyło, rybacy nie czekali na Kyaty, a Tomcio przypatrywał się tylko i… cieszył się, że ja się tak cieszę! (:
inle-01

inle-02

inle-03

778

inle-07

Birmańskie buzie to uśmiechnięte buzie (:

2014/03/28

j76666W środę po dwunastej w południe wylądowaliśmy Air-Asią w Mandalay (Birma). Nad jezioro Inle planowaliśmy jechać dopiero za parę dni, ale na autobusowym okazało się, że to jedyna możliwość – więc nie było wyjścia. W Birmie podróżuje się nie-łatwo, kolejne 24h spędziliśmy na czekaniu. Czekaniu na autobusy (które nie przyjeżdżają), czekaniu na stopa, na odrobinę szczęścia, na wschód słońca, na pokój. Pokój w małej miejscowości Nyaungshwe wybraliśmy najtańszy z możliwych (ale za wejście do miasta zczardżowali Nas po 10 dolców!). No i… jest tak fajnie, że nie chcemy ruszać się dalej (:
Po pierwsze – wszyscy się uśmiechają (do Nas i nie do Nas (; Wszyscy machają i pozdrawiają (i choćby zwykłe „helloł” wołają z daleka). W Nyaungshwe jest niewielu turystów – i od razu można zauważyć inny rodzaj podróżowania, niż w Wietnamie czy Tajlandii. Nie ma seks-turystyki, nie ma backpaker’ów przesiadujących w knajpach, nie ma masówki. Tutaj turyści nie przechodzą obok siebie obojętnie, birmińczycy nie są (jeszcze!) zepsuci turystyką, a na widok obcokrajowców zacieszają z całych sił i… oni są tak prawdziwie i szczerze MILI po prostu (a w Wietnamie się też uśmiechają, ale w myślach wbijają Ci nóż w plecy :).
Zafffffascynowani Birmą jesteśmy! Nie ma żebrzących dzieciaków, naganiaczy/oszukaczy, 7eleven i całej tej azjatyckiej szopki pod turystów i dla turystów.

Inle Lake nastrojowe, świątynie z dzwoneczkami klimatyczne, klasztor Shwe Yaunghwe Kyaung kosmiczny, ale i tak ludzie najfajniejsi! Poniżej parę zdjęć birmańczyków. I Thanaka, czyli birmański makijaż na twarzach większości kobiet i dzieci. Żółtawy krem na twarzy chroni przed słońcem i wiatrem od 2000 lat. Na żywo wygląda dość dziwnie – jakby się dziewczyny nie umyły (:hh

DSC_1089

Zrzut ekranu 2014-03-28 o 19.40.24

birma-2

gt78

birma-1

birma-4

birma-6

birma-5

birma-7

birma-8

birma-9

birma-10

birma-11

birma-12

birma-13DSC_1119

BANYAN TREE – B A N G K O K

2014/03/25

Iwonka uparła się na romantyczną kolację. A jak Iwonka się uprze – to już koniec. Iwonka uparła się na romantyczną kolację na 61 piętrze jednego z wieżowców w Bangkoku. I koniec kropka – MA być  ;) Podliczyliśmy nasze oszczędności (kurczące się w zastraszającym tempie). Kupiliśmy Iwonce nowe buciki – pretekst był dobry ;) (w klapeczkach, w  koszulkach i krótkich szortach nie wpuszczają do restauracji). Ubraliśmy na siebie wszystko to, co mamy najlepsze (Iwonka czerwono-plażowa sukieneczka, Tomcio stare-długie spodnie w kratę). Iwonka włosy spięła w kok (co by odrostów widać nie było i dawno nie podcinanych końcówek). Tomek włosy swe suszarką wysuszył (co to by się miało wydawać, że jest ich więcej, niż w rzeczywistości). Zrobiliśmy się na bóstwo (w miarę możliwości ;) —> i wzięliśmy ze sobą tylko kartę kredytową (na wieczorową torebkę Tomcio nie dał się namówić ;).

I poszliśmy. Na najprawdziwszą randkę.

Zanim dotarliśmy na miejsce – spociliśmy się jak świnki – na tuk tuk’a żałowaliśmy, a temperatury w Bangkoku wiadomo jakie są. W windzie spędziliśmy parę sekund – 59 piętra pokonaliśmy w zawrotnym tempie, a dwa kolejne weszliśmy po schodkach. Nagle wychodzimy z budynku, a tu SZOK. I jeszcze raz SZOK. SZOK. SZOK. SZOK. I taki BANAN na twarzy, że ja cieeee…  Pokonujemy kolejne schodki i natrafiamy na 8 gwiazdkową obsługę – i ta chwila niepewności, czy wpuszczą Nas na górę, ponieważ Iwonki Crocs’y nie są butami wyjściowymi (tzn. dla Iwonki są, ale dla Tajów już nie). Kierują Nas do stolika [UDAŁO SIĘ!]. Statek kosmiczny i my. Co tu zamówić? (może 0,5 litra wody mineralnej za 15 pln – trochę siara… ;). Ostatecznie decydujemy się na małe, tajskie piwko – 29 pln x 2 + podatki = 70 pln (porównując do tarasu widokowego Bay­oke Sky Tower w Bangkoku – za 30 pln od os. za wstęp dojedziesz windą tylko do połowy).

NIEZIEMSKI widok przy zachodzie słońca, miasto nocą, temperatura powietrza, lekki powiew wiatru, uśmiechnięta obsługa, klimatyczna muzyka, trochę gwiazd, zimno piwo, orzeszki bez limitu – to wszystko sprawiło, że ciężko Nam sobie wyobrazić piękniejszy wieczór.
bkk2

bkk8

bkk6

bkk1bkk7

A sam Bangkok? Trzeba zobaczyć! Bo być w Azji i nie widzieć Bangkoku —> to jak zjeść gofra bez śmietany i owoców (; Co Nam się będzie kojarzyć w Bangkokiem, prócz „SKY BAR’u”? —> Karaluchy (; Bo karaluchy są w całym mieście. Na każdym kroku. Generalnie to trzeba paccczeć pod nóżki, aby któregoś przypadkiem / nie przypadkiem nie zadeptać ;) Tyle samo co karaluszków – jest też samochodów. Ogromniaste korki są przez cały dzień – może człowieka szlak trafić.
W Bangkoku wynajęliśmy apartament na 3 noce i nie zapłaciliśmy za to ani grosza. Jak? (; Nasz pobyt w apartamencie sponsoruje firma Airbnb (www.airbnb.pl) —> parę dni temu Fly4free informował o kodach zniżkowych o wartości 81 USD każdy, dzięki którym zabookowaliśmy parę noclegów (FREE 3 nights in Bangkok, 2 nights in Lviv and 1 night in Dubai). Tak, to właśnie w tym mieszkanku czuliśmy się jak u siebie. Rozpakowaliśmy plecaki, poukładaliśmy czyściutkie ciuszki w szafie, założyliśmy kapcie, mieliśmy pralkę, żelazko, suszarkę i balkon z KWIATKAMI – jak w prawdziwym domku, a nie w brudnawym hoteliku (: Na Airbnb.pl chcieliśmy wykupić jeszcze ze 100 takich fajowskich noclegów, ale czas promocji się skończył ;/
Co widzieliśmy? BIG Buddę! Odwiedziliśmy parę targowisk, dzielnicę backpakers’ów i czerwonych latarni, płynęliśmy rzeczką Chao Phraya, trafiliśmy nad kanał ze slamsami i wielkimi jaszczurami (; (we Wro mamy szczury, w Bkk mają jaszczury (; Pałac Królewski? Nie :D Zostawiliśmy tą przyjemność na następny raz. Bo Bangkok to takie miejsce, do którego prędzej czy później wrócisz (:

s1

tajlandia-1

Bez nazwy-1

Bamboo Island / Koh Russei / C a m b o d i a

2014/03/20

Do Kambodży przyjechaliśmy z zamiarem „nic-nie-robienia”. Chcieliśmy te parę dni spędzić na kambodżańskich plażach. Zaszyć się w dżungli, opalać nagie ciała, żyć jak Robinson Crusoe, całe dnie siedzieć z drinkiem w wodzie, spacerować przez długie-bezludne plaże, popijać whisky z colą z plastikowej butelki, nurkować z rybami, obserwować meduzy, planować kolejną podróż życia, jeść banany z drzewa, pływać/skakać/tańczyć/biegać/śmiać się bez umiaru. I właśnie tak było. A to wszystko bez FB, bez Internetu, bez komputera, bez naganiaczy, bez backpaker’sów i żebraków —> których w Kambodży nie brakuje.

Odpoczywamy PO Wietnamie, w którym było tak wielu białych. Odpoczywamy od samych Wietnamczyków – którzy oszukują i kłamią na każdym kroku (zadziwiające jest to, że Wietnamczycy kłamią nie tylko turystów, ale najbardziej to siebie nawzajem).

Odpoczywamy PRZED Birmą, która tuż-tuż —> na którą mamy tak mało czasu, a w której jest tak wiele do zobaczenia. Naładowaliśmy Nasze super-extra-baterie na zapas —> czerpiąc energię ze słońca, czerpiąc radość z ciszy i… spokoju – tak cennego w Azji.

Pozdrowienia z Bamboo Island – z najpiękniejszej z najpiękniejszych wysp w Kambodży (:

89

99

77

c1

g1

o W i e t n a m i e

2014/03/19

Prosto z plaży „Otres Beach” (wyszukaj po nazwie w Google i zobacz grafikę ;) No bo kto nigdy nie marzył o tym, aby mieszkać w domku na plaży? Nam się nawet nie śniło (; Amerykańska muzyka (przeplatane kawałki Shakiry, Avicii i rasta-rasta), szczurowata whisky (0,7 za $1) usmażone ośmiorniczki, kilogramy arbuzów i zajebiście gorąca woda w Morzu Południowochińskim. Jak tu trafiliśmy? Stopem z Wietnamu! Wzięło Nas dziś na wspomnienia z Wietnamu… i mamy pewien niedosyt. 10 dni, które tam spędziliśmy – to o parę dni za mało.

Przygodę z Wietnamem zaczęliśmy w miasteczku Hue. Odwiedziliśmy cytadele (twierdza, zbudowana na wzór pałacu cesarskiego w Pekinie), piliśmy białe wino nad rzeką Huong (białe wino po raz pierwszy od czasów Australii), był dzień kobiet (z komunistycznymi kwiatkami w gazecie ;), i śniadso (4 bagietki, 2 herbatki, 1 kawka = 6pln), podczas którego dowiedzieliśmy się o zaginięciu samolotu lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. W Hue poczuliśmy po raz pierwszy grzyb na ścianach w hotelowych pokojach – i niestety czuliśmy ten specyficzny zapach w każdym pokoju w Wietnamie.

Po Hue przyszła kolej na Hoi An (o którym rozpisaliśmy się w poprzedniej notce), kilka dni później wsiedliśmy do „Sleeping Bus’a” jadącego do Nha Trangu. Do miasta dojechaliśmy punktualnie o 5:00 rano, a tu… milion ludzi na plaży. Te milion ludzi biegało, jeździło na rolkach, na rowerze, pływało w morzu, grało w badmintona, w Zośkę… jednym słowem – ćwiczyło. Całe wielkie miasto ćwiczyło przy plaży. Dla Nas to był szok ;) Jeszcze większym szokiem były dla Nas wszędobylskie napisy PO RUSKU. W Nha Trangu byli tylko Wietnamczycy i… tylko Ruscy – nikogo innego :)

Dalat —> miało to być małe, górskie miasteczko, a wyszło jak zwykle ;) W Dalat najwięcej jest truskawek i kwiatków (tutejsze krajobrazy to generalnie same wielkie szklarnie). Opiliśmy się wietnamską kawką (skondensowane mleko + robiąca kap-kap kawka), objedliśmy truskawkami i… starczy ;) W Mui Ne pożyczamy skuterek i na chwilę przenosimy się do Australii, bo… dookoła same czerwone piaski, pustynie i ogromne przestrzenie. Tylko ten wiatr z piaskiem – nikt nie mówił, że będzie łatwo ;) Mui Ne kojarzyć Nam się będzie również owocami. Próbowaliśmy się PRZE-jeść – czyli jeść wyłącznie owoce oraz pić wyłącznie soki (mango&avocado !!!). I tak do znudzenia. Niestety nie znudziło Nam się. Owoce możemy jeść i pić bez końca. Tak świeże, tak tanie i tak dobre (prawie jak w Biedronce ;)

Aż w końcu trafiliśmy do Sajgonu (Ho Chi Min City) – i już wiemy, skąd wzięło się powiedzenie „Ale SAJGON” (; Milion ludzi… więc i milion motorków. Tomek przez rondo bał się przejść —> a przecież Tomek niczego się nie boi (; Trąbiły na Nas samochody, trąbiły na Nas tuk-tuki, trąbili kierowcy motorów i motorowerów. Jedynie rowerzyści omijali Nas w ciszy   (; 20-letnia mieszkanka Sajgonu (o imieniu, którego nie w sposób powtórzyć) —> oprowadziła Nas po całym szalonym mieście, a na koniec wsadziła do autobusu jadącego do granicy Kambodży.

Kolejnego dnia maszerowaliśmy 10 km z plecakiem (Tomek nawet z dwoma, bo Iwonka miała spalone plecy ;), aby po stronie kambodżańskiej złapać stopa do KEP. I nagle wszyscy się do Nas uśmiechają – o co kamannn? (:b01

vietnam20 vietnam21vietnam23Zrzut ekranu 2014-03-14 o 00.37.16

Zrzut ekranu 2014-03-14 o 00.37.30

t1

Lao9

b1

Lao6,6

Nr 1 —> Hoi-An / Viet Nam

2014/03/08

LAOS – myślisz Laos i nie wiesz co napisać. Wszystko fajnie-fajnie, ale… starczy. Bo Laos to nie tylko piękna rzeka Mekong, b.tanie pokoiki, mocny alkohol, górskie krajobrazy, dzikie bawoły, francuskie bagietki, ukryte jaskinie i nocne-urokliwe targi. Laos to także tony kurzu i spaliny w płucach, to ledwo stojące bambusowe domki, rozwodnione soki, dziurawe „drogi”, złodziejskie autobusy i… mięso nieznanego pochodzenia.

Po 14 dniach skracamy Nasz pobyt w Lao-lao i jedziemy szybciutko do miejscowości Hue w Wietnamie. Może nie tak szybciutko, bo z Luang Prabangu do Hue to 32h drogi. Padnięci i wykończeni witamy Wietnam z bananowym uśmiechem (: Jemy francuskie bagietki i pijemy najlepszą-wietnamską kawkę —> nie przeszkadza Nam ani grzyb na ścianach, ani deszczowa pogoda. Wsiadamy do dłuuugiego pociągu na „hard seat” i jedziemy do Danangu. Trasa kolejowa nad wschodnim wybrzeżem z Hue do Danang’u jest najpiękniejszą trasą w Wietnamie, prowadzi przez wysokie klify, przepaście nad morzem i tunele. Przesiadamy się na autobus do Hoi An (miejscowi płacą 15, a biali 20) i docieramy na miejsce jeszcze przed południem… a tu SZOK. W miasteczku  jest tyle ludzi co u Papieża podczas Świąt Wielkanocnych! Tak czy siak – Hoi An jest… śliczny. To Nasze subiektywne zdanie, a turystyka bardzo szybko psuje takie śliczne miejsca.

Nocą wychodzimy na miasto i doznajemy SZOKU po raz kolejny (: Miasteczko jest tak żywe, barwne, głośne, tęczowe i bardzo-bardzo kolorowe (; To mieszanka wilgotnej Wenecji, malusiego Namysłowa i zabytkowego Splitu. Ostre światła, intensywne barwy, mocne kontrasty, krzycząca jaskrawość (niczym na styczniowym Festiwalu Światła w Cieplicooooch).  Od starszej babci kupujemy światełka i puszczamy je na wodę (kolorowy karton papieru ze świeczką w środku za 1,5 pln). W międzyczasie popijamy „FRESH BEER” —>  małe-wietnamskie piwo w małej-wietnamskiej knajpie (po 45 groszy!!!). Dziennie można wypić na prawdę wiele (:

Trzeciego wieczoru spotykamy PRZE-fajną dwójkę Polaków – Tomka i Krzysztofa —> i spędzamy z nimi ostatnie chwile przed nocnym-sypialnym autobusem. Od Hiszpanów dowiadujemy się, że na północy Wietnamu bez przerwy pada deszcz, więc omijamy szerokim łukiem górską miejscowość Sapa i popularny Ha Long Bay – i postanawiamy jechać na południe —> do Nha Trangu.

vietnam02

vietnam1

vietnam3

vietnam4

vietnam5

vietnam6

vietnam7

h1

vietnam25

vietnam26

vietnam8

v1

Dzień z życia Dziedziniaków!

2014/03/02

1 marca w Nong Khiaw wstajemy niczym poranne ptaszki. Mamy przemarznięte noski i lecącą parę z ust. Noce bywają chłodne, zwłaszcza tutaj w północnym Laosie – przy Chińskiej i Wietnamskiej granicy. Widok z okna zasłania Nam gęsta mgła, a pod hotelikiem zbiera się już masa turystów, którzy czekają na busika do Luang Prabangu. Pakujemy się w pośpiechu, zajmuje Nam to już tylko całe 10 min (łącznie z myciem). Pokochaliśmy hinduską knajpkę tuż obok (z gratisową dostawą pod drzwi Guesthouse (: Wybieramy świeże soki, dwie duże kawki i big-francuskie-tuńczykowe bagietki. Prawdziwe niebo w gębie (: Bierzemy jeszcze na wynos NAAN chlebek (chrupiący i cienki, niczym ciacho na pizzę), podawany z masełkiem i czosnkiem. Lecimy na łódkę, która zawozi Nas do uroczej i malowniczej wioski w dżungli… Do Muang Ngoi docieramy jeszcze przed południem – to zaledwie godzinka pływania Mekongiem (łódka powrotna odpływa dopiero rano…). Z Nami przypływają 3 inne łodzie upchane turystami, więc pędzimy co sił w nogach na poszukiwanie najlepszych noclegów. Zaczepia Nas „biały” na rowerze i opowiada jaki to on super-extra-the best nocleg tutaj dnia poprzedniego znalazł. Wszystko fajnie, tylko ten „biały” gada po laotańsku! Okazuje się, że mieszka tutaj już 3 lata i nagania turystów. Także „białemu za granicą nigdy nie ufaj” – mawiał Mrówa. „Na mieście” spotykamy Francuzów, Anglików, Hiszpanów i Belgów !!! – tych samych, co parę dni wcześniej (wszyscy podążają podobnymi śladami :). Po paru chwilach dreptania w kurzu i w słońcu znajdujemy mały, drewniany domek z „River View” (po dychę, żeby nie było :) Wskakujemy na hamaki, puszczamy muzyczkę, Tomuś leci po piwko i odpływamy… Tjaaa… Tak mija Nam popołudnie, wieczór i cała noc… W nocy przychodzą pod Nasz domek bawołki i zjadają sobie Nasz trawnik (chapło Nas zdziwko po zapaleniu czołówek ;) Są też świerszcze, ptaszki i gady wydające przedziwne-i-prześliczne dźwięki – dużo lepsze od Shakiry, którą szybko wyłączamy. Nie ma tutaj internetu, samochodów, skuterków, asfaltu, głośnych Chińczyków.
Jest za to milion gwiazd…

IMG01

IMG02

IMG03

IMG04

IMG_0046

IMG05

IMG06

1

2IMG08

North Laos

2014/02/26

Jesteśmy w Muang Sing, na północy Laosu (parę km od Chin). Wszystko fajnie-fajnie, ale na każdym kroku i w każdym miejscu obsiadają Nas starsze babinki – z różnych plemion zamieszkałych wokół jednego, małego miasteczka. Wyróżniają się kolorowym ubiorem, charakterystycznym nakryciem głowy i różnym stylem życia. Mają jednak jedne wspólne zajęcie: gnębienie turystów tandetnymi wisiorkami ;) Te przemiłe babcie ze zdjęcia są tak natrętne i natarczywe, że przez pół dnia nie dają Ci spokoju. Niczym pchły :) Kiedy za piątym razem podeszły do Nas „Akha People” —> Tomuś najpierw pomieszał im koraliki, później pochował do kieszeni, a na koniec namawiał starsze panie do walenia głową w stół – nic to nie dało ;) Poniżej fotki ”Akha People”, nazywane przez Nas „Tourist Bugs” (turystyczne pchły :) …oraz dziwne zwierzę – jadące z Nami laotańskim autobusem.

Pod sklepem rozkoszujemy się tutejszym whisky – „Lao-lao”, czyli 0,5 L za 4 pln jest mocniejsze, niż polska i ruska vodka. Francuzi odpadli pierwsi, potem my. Nie pijemy do końca miesiąca (:

65

66

69

68

ikloiaa

cccii

oooa

Jak z Tajlandii do Laosu drogą lądową..

2014/02/23

Sobotnim rankiem pakujemy się w pośpiechu, lecimy na „American Breakfast” (2 tosty, 2 jajka, 2 becony, masło, dżem, kawa, herbata i sok pomarańczowy w cenie 8 pln :) i startujemy jeszcze przed południem z Chiang Rai do Chiang Khong. W centrum zagadujemy celnika i zawozi Nas na granicę (małym suzuki z klimą!!! :)

Przechodzimy kontrolę w Tajlandii i kupujemy bilet na autobus, który przewiezie Nas przez nowiutki most nad rzeką Mekong (przejście na piechotę jest zakazane – rowerem również). Śmieszne są koszty związane z przewozem: 2,5 pln za osobę, 10 pln za rower, 2 pln za duży bagaż na kółkach, 1 zł za mały bagaż na kółkach —> my mamy plecaki ;) Za pracę poza godzinami Tajowie pobierają 0,50 pln (:

Przechodzimy kolejną kontrolę w Laosie – za wizę płacimy 30 dolców + dodatkowy *1* za sobotnie nadgodziny. Za tuk-tuka z granicy do centrum Huay Xai krzyczą 25 pln, więc żydzimy – jak to my ;) Tego dnia łapiemy 3 bardzo fajne stopy. Doczepił się do Nas nawet Amerykanin i było wesoło ! :)

Kolejnego dnia o 5:00 budzą Nas śpiewem… MNISI (: Normalnie to byśmy się wściekli… ale mnichów bardzo lubimy! Codziennie rano zbierają dobra i pokarmy od miejscowej ludności…

Zrzut ekranu 2014-02-23 o 21.52.08

Zrzut ekranu 2014-02-23 o 23.10.11

Zrzut ekranu 2014-02-23 o 21.23.57

LONG-NECK

2014/02/17

Plemię Karen, dość charakterystyczne i rozpoznawalne dzięki wielu stacjom telewizyjnym – spotykane głównie w północnej Tajlandii, w prowincji Mae Hong Son. To tutaj mieszkają i żyją uchodźcy z Birmy. To tutaj Rząd Tajski pozwolił tym kobietom zostać, ponieważ wiedział, że mogą stać się doskonałą atrakcją turystyczną północnej Tajlandii.

„Długie szyje” lub „żyrafy” to popularne określenia kobiet noszących obręcze w kolorze złotym. Obręcze noszą już bardzo małe, 5-letnie dziewczynki, starsze kobiety mają na sobie nawet 9 kg mosiądzu. Nie przeszkadza to im w codziennym życiu – jedzeniu, pracy czy spaniu (odpowiednie poduchy… :) Długie szyje to tak na prawdę złudzenie optyczne… nie wydłużają szyi (potwierdzone zdjęciami rentgenowskimi), a jedynie kilogramowy ciężar obniża ich obojczyki. Tjaaa…

„Long-neck” to nie tylko sposób ozdabiania ciała i kultywowanie tradycji, ale też sposób na zarabianie pieniędzy. Wniektórych rezerwatach za możliwość wejścia do wioski trzeba zapłacić blisko 10 dolarów. Połowa pieniędzy z puszek na datki idzie dla kobiet, druga połowa dla Rządu.  Podobnie jest ze sprzedażą pamiątek i „hand-made” wyrobów. Twarze, szyje i nogi plemienia Karen można zobaczyć też na wielu pocztówkach, które zachęcają do odwiedzenia tego – jakże innego – miejsca. W wiosce jest też szkoła. Niezwykłe małe sale (klimat niczym z serialu Dr. Quenn), a w nich… blond Niemka – przyjeżdża tutaj systematycznie i naucza dzieciaki angielszczyzny :)

Skąd się wzięły te… tzw. „LONG-NECK” ? Lśniące obręcze na rękach i nogach, na głowie kolorowe dekoracje i białe bluzki owite czerwoną lamówką. Skąd się wzięły do końca nie wiemy :) Najbardziej wiarygodną i do zaakceptowania przez Nas wersją – są tygrysy. Tygrysy rzucające się do szyi. A ciężkie-mosiężne obręcze miały te szyje niegdyś chronić.

W Mae Hong Son pożyczamy kolorowy i szybki skuter „Scoopy” i pędzimy do Nai Soi, bo… tam też była Angelina Jolie !!! i Martyna Wojciechowska oczywiście ;) Ostatni odcinek nie ma asfaltu, więc pociskamy pod górkę po piachu i kamolach. Wpadamy do wioski, a tam… SPOKÓJ. Ani jednego turysty !!! Przechadzamy się powoli – bez pośpiechu – obserwujemy – paczymy (co ja paczę ;) – pstrykamy zdjęcia – to tu – to tam. W świetle słońca mosiężne ozdoby lśnią na ich szyjach… przyciągając Nas – niczym sroki do złota ;) Długo szyje, żyrafy, smoczyce (zwał, jak zwał) —> siedziały tak sobie przy chatach, pochłonięte całkowicie tkaczą pracą, rozmową z sąsiadką czy przygotowywaniem posiłku. Kiedy grzecznie pytamy, czy możemy pstryknąć „sweet focie”? – wszystkie kobiety stają na baczność, odrywając się natychmiast od swoich obowiązków i… zaczynają pozować. No pozować, jak najstarsze modelki (bez kitu !!!) Skupiony-wpatrzony wzrok w mały obiektyw, nienaganna postura, żadnych protestów (tak, Rząd Tajski zakazał jakichkolwiek protestów…)

„Human zoo” i „sztuczna wioska stworzona na potrzeby turystycznego zarobku” —> takie komentarze widnieją na stronie „TripAdvisor”. Może. Mieliśmy to szczęście i nie zauważyliśmy tej sztuczności i smutku w oczach tych kobiet. Bo z pewnością lepiej im w tej Tajlandii, niż w Birmie (rządzonej przez reżim wojskowy).

„Jak daleko jest stąd do Birmy?” – pytamy męzczyznę, mówiącego po angielsku.

„Dwie noce w dżungli”.

Chyba najfajniej jest wieczorem. Kiedy starsze kobiety mogą odpocząć. Kiedy nie muszą niczego udawać. Kiedy dzieciaki opuszczają stragany i mogą się bawić. Kiedy turyści wracają do swoich Resortów and SPA…

Zrzut ekranu 2014-02-18 o 00.52.54

maehongson001

Zrzut ekranu 2014-02-18 o 10.33.28

Zrzut ekranu 2014-02-18 o 12.11.53

maehongson002

maehongson003

Walentynki ze słoniem <3

2014/02/16

W Walentynki wylądowaliśmy w małej wiosce, niedaleko Pai, na północy Tajlandii. Po pysznej kolacji przy drodze (kurczak, świnka i małże – popijane whisky po męsku ;) —> pojechaliśmy stopem na pace Tejotki do Bamboo Hut Pai. To najtańszy nocleg (i najlepszy dotychczas! :), jaki udało Nam się znaleźć (nie tyle w okolicy, co w całej Tajlandii). Całe 8 PLN od osoby w małym, bambusowym domku… Taki sam domek, tuż obok Nas – znalazła tego samego dnia para Szwajcarów, z którymi spędziliśmy walentynkowo-zabawowy wieczór przy gitarze :) Odśpiewaliśmy wszystkie znane Nam piosenki po angielsku – z Bobem Dylanem na czele. Mieliśmy whisky (najgorzej jak zabraknie… – no i zabrakło ;) i cole w plastikowych kubolkach.
Zero romantyzmu (:
Rano na kaca był prze-przepyszny koktajl ananasowo-truskawkowo-arbuzowy.

I słonie. Dużooo słoni.
Bo człowiek nie zdaje sobie sprawy, jakie to cudowne zwierzę, dopóki się na nim nie przejedzie (; W Tajlandii słonie są wszędzie —> słonie na butelkach od piwa, słonie na koszulkach, słonie na wycieraczkach, słonie na ulicach, słonie na pocztówkach. W okolicach miasteczka Pai spotkaliśmy najweselsze, najszczęśliwsze, najukochańsze i najpiękniejsze ponad 100-letnie Elephant’y (: (z trąbą do góry, jak… ;)

#Elephant-Camp to miejsce, gdzie można zobaczyć/pogłaskać/nakarmić SŁONIE. Na wyciągnięcie każdej rączki, przyjazne, wesołe i łase na zielone banany (po 2 PLN do kupienia obok ;) Można też wdrapać się na słonia i przez godzinkę na Nim siedzieć (:

(… a najfajniejsza to nie była ta trąba poniżej. A OCZY właśnie. Ogromne, uśmiechnięte i szczęśliwe :)

Zrzut ekranu 2014-02-16 o 19.50.44

Zrzut kekranu 2014-02-16 o 19.51.30

hhh kopia

Krabi —> Phuket —> Chiang Mai [TAJLANDIA]

2014/02/12

Na Krabi-Krabi… na Krabi tłum Polaków jest! Nigdzie wcześniej (ani później;) nie spotkaliśmy tylu Rodaków, co właśnie tam (pewnie za sprawą bezpośrednich połączeń z Warszawy na Phuket —> a dalej to już 4 h busikiem/lub promem). Nam spodobał się Phuket. Mimo, że nie przepadamy za korkami i ulicznym hałasem – dzielnica Chinatown, w której mieszkaliśmy jest… wciągająca. Mnóstwo klimatycznych kawiarenek, barów, straganów z owocami i art-galerii przypomina w dużym stopniu Europę (za którą już trochu tęsknimy… :)
Z Phuket do Chiang Mai lecimy 2 godzinki samolotem. Tutaj odwiedzamy wszystkie świątynie po kolei, a na koniec robimy szybkie zakupy „oryginalnych” ciuszków przy „NIGHT MARKET” —> (sukienka, leginsy, spodnie, koszulki, majtki i…). Taaaaaka radość !!! (: „Good COPY”, niczym na Petalingu w Kuala (:DSC_0563

DSC_0555

04

DSC_0553

DSC_0573

03

DSC_0548

D22

Bez nazhhwy

DSC_0533

Zrzut ekranu 2014-02-12 o 20

Zrzut ekranu 2014-02-12 o 20.55.56

Filipiny —> Malezja —> Tajlandia

2014/02/08

Po 20 dniach wylatujemy z Filipin (kiedy kupowaliśmy bilety pół roku temu WIZA była 21-dniowa, teraz jest 30 ! :( Pobijamy Nasz życiowy rekord – 3 samoloty w ciągu 1 nocy !!! (w drodze do Manili —> do Kuala Lumpur —> i na Penang… uciekając przed kolejnym filipińskim tajfunem Basyang (!!!) Na Penangu próbujemy tamtejszej kuchni (…bo być w Penangu i nie spróbować malezyjskich przysmaków, to jak być w Paryżu i nie odwiedzić Luwru :) Zajadamy Rojaka (sałatkę owocowo-warzywną) i Ice Kacang’a (lody z fasolką i kukurydzą). Dwa dni później znów lecimy – podróż AirAsią – z Penangu na Langkawi – od momentu startu do lądowania —> to całe 15 MINUT lotu !!! ….niesamowite.

Poniżej zdjęcie z samolotu – most w Penangu – ponad 13 km z zakrętami !!! (: Od teraz Nasz ulubiony (:

Pozdrawiamy już z Tajlandii (Malezję opuściliśmy dosyć szybko —> ze względu na zakazy picia alkoholu i… całowania :) Zrzut ekranu 2014-02-5 o 21.16.33Zrzut ekranu 2014-02-5 o 21.03.30

Zrzut ekranu 2014-02-7 o 21.38.37

Zrzut ekranu 2014-02-8 o 21.49.24IMG_0016

IMG_0020

Zrzut ekranu 2014-02-12 o 21.55.15

Zrzut ekranu 2014-02-12 o 21.41.44

Zrzut ekranu 2014-02-12 o 21.45.23

P A L A W A N

2014/01/30

El-Nido nr 1 wg Lonely Planet ;) Wg Nas jest… tak przereklamowane i turystyczne – niczym Mielno <3 Ale ma swoje uroki, ciche zakamarki, klimatyczne skóty, malutkie knajpki, rozebrani turyści, urocze wysepki, rybki-krabiki-ptaszki i co najważniejsze: bezludne, dzikie, rajskie, bialusie PLAŻE…
IMG_03331

DSC_0488

IMG_0319

IMG_0330

IMG_03411

IMG_03211

IMG_02851

Zrzut ekranu 2014-01-25 o 181