…życie w Bagan umiera po zachodzie słońca.
W przewodniku Lonely Planet czytamy: „Mamy nadzieje, że wybawiłeś się w Bangkoku, bo życie w Birmie umiera po zachodzie słońca.” To prawda (:
W hotelu „Pann Cherry” w Bagan za gablotką dostrzegamy latarki i świeczki – od razu czujemy, że coś jest nie tak (: Po zachodzie słońca robi się ciemno. CIEMNO, JAK… u Murzyna (; Jest dość romantycznie (gwiazdy) i dość bezpiecznie (alkohol po zachodzie słońca pić można wszędzie). Problemy zaczynają się, jak nie można trafić z powrotem do hotelu (;
Po wschodzie słońca nie jest lepiej – temperatury powietrza zaczynają rosnąć w kosmicznym tempie do 40 stopni. W ciągu dnia człek szuka tylko klimy w knajpie, zamawia wszystkie zimne napoje z menu, liże te truskawkowe lody oraz oblewa siebie i innych wodą z lodem. Odwiedzenie paru świątyń (w okolicy jest ich ponad 2000) wiąże się z dużym wysiłkiem, żadnym tam odpoczynkiem. Pedałujesz na tych składakach po piachu i co rusz zakopujesz się w nim po uszy. W międzyczasie musisz oczywiście uważać, aby to nie dać się złapać Panom w zielonych mundurkach, co to chcą od Ciebie 15$ za wstęp do miasta BAGAN. W Bagan, gdzie czas cofnął się do Krzywoustego, a na autobusowym nie czekają taxówki, a powozy konne (:
Bagan… to przereklamowana kupa gruzu. Wschody i zachody słońca to żart primaaprilisowy (człek wstaje przed świtem albo dyma w upale na „jedyny taki widok tysiąca świątyń”). Bo widok jest i owszem —> ale jak ktoś wypożyczy sobie balon, nie rowerek (; Za lot trza zapłacić atrakcyjne 300 dolców za os. (!!!) A jeśli ktoś się skusi na lot balonem to dostaje certyfikat, śniadso w chmurach, focie… i pamiątkową czapeczkę – jak ten Pan na zdjęciu poniżej (; Szarpniemy się może następnym razem (;
Zaskakujący jest dość mało przyjemny fakt, że ceny w Birmie rosną (wiem, odkrywcze (; Ceny rosną kosmicznie SZYBKO. Przykładowe ceny za „Inle Star Motel”: przewodnik 2012 12$; cena w sierpniu 2013 15$; cena w grudniu 2013 20$; cena w marcu 25$. Rosnące ceny można zauważyć w każdym hotelu. Podobnie jest z pociągami. Tutaj biali płacą w dolarach dziesięć razy większą kwotę, niż rdzenni mieszkańcy. Specyfiką Birmy są także wstępy do miast. Tutaj ceny również zaskakują. 2011 2$; 2012 5$; marzec 2014 15$. Jeszcze parę lat temu każdy turysta wybierający się do Birmy musiał na lotnisku wymienić (bezpowrotnie) 200$ na birmańskie Kyaty (niezależnie od długości pobytu). I podobno teraz jest lepiej (;
Ostatnią noc w Birmie (zmieniono nazwę na Myanmar, ale nie możemy do niej przywyknąć) spędzamy w Yangon. W tym drogim, bezpłciowym i syfiastym mieście spotykamy dwójkę prze-fajnych Francuzów. Nasz grubawy przewodnik Lonely Planet (noszony od 8m-cy!) trafił w dobre rączki (najlepsze!!!). Skończyliśmy przygodę z południowo-wschodnią Azją, a Marion i Kevin mają TO wszystko dopiero przed sobą! Kurcze pieczone —> zazdrościmy jak diabli!
Inle Lake / B I R M A
Inle Lake wciągnął Nas dość mocno (: O tym, że nie chcemy stąd wyjeżdżać – nie trzeba nawet pisać (; O tym dlaczego nie chcemy – pisaliśmy w poprzednim poście (;
Jezioro Inle zdążyliśmy już opłynąć wzdłuż i wszerz. Czuliśmy ciszę i spokój porannego jeziora, prawdziwy skwar w ciągu dnia, a w sobotę przyszedł czas na zachód słońca z rybakami. Z rybakami – tak charakterystycznymi dla jeziora Inle (wszystkie drewniane pamiąteczki i pocztóweczki są z rybaczkiem of kors! ;). Znaleźliśmy parę chętnych osób (albo to Nas znaleźli? ;), wynajęliśmy wąską łódeczkę i popłynęliśmy w siną dal. Na szybciocha obejrzeliśmy produkcje birmańskich cygar i tradycyjne tkane kolorowe materiały, aby spóźnić się 5 minutek na zachodzące słońce (; Trudno, nie zachód był najważniejszy (;
Na jeziorze widzieliśmy już takich rybaków, co to na widok turysty podrywają się do pionu, łapią wiosło i kosz jednocześnie, czekając na papierowe dolce (; Jak jest ich trzech, to wygląda to potrójnie śmiesznie (; My naszukaliśmy się tych „gorzej ubranych łowiących prawdziwe rybki” (a się dopiero później okazało, do czego te rybki służą (; Aura po zachodzie słońca była idealna. Wszystko było idealne! Rybak podpływa, zaprasza na swoją łódkę, my nigdy nie odmawiamy (; pstrykamy foty, on się uśmiecha tak fajnie, skacze, tańczy, na jednej nóżce stoi, drugą nad wodą macha, w kółko te piruety —> no bajka! Tylko tą rybkę do siatki dyskretnie włożył i udawał troszeczkę przed aparatem, że ją przed chwilą przy mnie / dla mnie złowił (;
Spędziliśmy tak miłe pół godzinki, niesamowity teatrzyk chłopaki odbębnili i techniki łowienia Nam panowie zdradzili. Nikomu się nie śpieszyło, rybacy nie czekali na Kyaty, a Tomcio przypatrywał się tylko i… cieszył się, że ja się tak cieszę! (:
Birmańskie buzie to uśmiechnięte buzie (:
W środę po dwunastej w południe wylądowaliśmy Air-Asią w Mandalay (Birma). Nad jezioro Inle planowaliśmy jechać dopiero za parę dni, ale na autobusowym okazało się, że to jedyna możliwość – więc nie było wyjścia. W Birmie podróżuje się nie-łatwo, kolejne 24h spędziliśmy na czekaniu. Czekaniu na autobusy (które nie przyjeżdżają), czekaniu na stopa, na odrobinę szczęścia, na wschód słońca, na pokój. Pokój w małej miejscowości Nyaungshwe wybraliśmy najtańszy z możliwych (ale za wejście do miasta zczardżowali Nas po 10 dolców!). No i… jest tak fajnie, że nie chcemy ruszać się dalej (:
Po pierwsze – wszyscy się uśmiechają (do Nas i nie do Nas (; Wszyscy machają i pozdrawiają (i choćby zwykłe „helloł” wołają z daleka). W Nyaungshwe jest niewielu turystów – i od razu można zauważyć inny rodzaj podróżowania, niż w Wietnamie czy Tajlandii. Nie ma seks-turystyki, nie ma backpaker’ów przesiadujących w knajpach, nie ma masówki. Tutaj turyści nie przechodzą obok siebie obojętnie, birmińczycy nie są (jeszcze!) zepsuci turystyką, a na widok obcokrajowców zacieszają z całych sił i… oni są tak prawdziwie i szczerze MILI po prostu (a w Wietnamie się też uśmiechają, ale w myślach wbijają Ci nóż w plecy :).
Zafffffascynowani Birmą jesteśmy! Nie ma żebrzących dzieciaków, naganiaczy/oszukaczy, 7eleven i całej tej azjatyckiej szopki pod turystów i dla turystów.
Inle Lake nastrojowe, świątynie z dzwoneczkami klimatyczne, klasztor Shwe Yaunghwe Kyaung kosmiczny, ale i tak ludzie najfajniejsi! Poniżej parę zdjęć birmańczyków. I Thanaka, czyli birmański makijaż na twarzach większości kobiet i dzieci. Żółtawy krem na twarzy chroni przed słońcem i wiatrem od 2000 lat. Na żywo wygląda dość dziwnie – jakby się dziewczyny nie umyły (:
Bamboo Island / Koh Russei / C a m b o d i a
Do Kambodży przyjechaliśmy z zamiarem „nic-nie-robienia”. Chcieliśmy te parę dni spędzić na kambodżańskich plażach. Zaszyć się w dżungli, opalać nagie ciała, żyć jak Robinson Crusoe, całe dnie siedzieć z drinkiem w wodzie, spacerować przez długie-bezludne plaże, popijać whisky z colą z plastikowej butelki, nurkować z rybami, obserwować meduzy, planować kolejną podróż życia, jeść banany z drzewa, pływać/skakać/tańczyć/biegać/śmiać się bez umiaru. I właśnie tak było. A to wszystko bez FB, bez Internetu, bez komputera, bez naganiaczy, bez backpaker’sów i żebraków —> których w Kambodży nie brakuje.
Odpoczywamy PO Wietnamie, w którym było tak wielu białych. Odpoczywamy od samych Wietnamczyków – którzy oszukują i kłamią na każdym kroku (zadziwiające jest to, że Wietnamczycy kłamią nie tylko turystów, ale najbardziej to siebie nawzajem).
Odpoczywamy PRZED Birmą, która tuż-tuż —> na którą mamy tak mało czasu, a w której jest tak wiele do zobaczenia. Naładowaliśmy Nasze super-extra-baterie na zapas —> czerpiąc energię ze słońca, czerpiąc radość z ciszy i… spokoju – tak cennego w Azji.
Pozdrowienia z Bamboo Island – z najpiękniejszej z najpiękniejszych wysp w Kambodży (:
o W i e t n a m i e
Prosto z plaży „Otres Beach” (wyszukaj po nazwie w Google i zobacz grafikę ;) No bo kto nigdy nie marzył o tym, aby mieszkać w domku na plaży? Nam się nawet nie śniło (; Amerykańska muzyka (przeplatane kawałki Shakiry, Avicii i rasta-rasta), szczurowata whisky (0,7 za $1) usmażone ośmiorniczki, kilogramy arbuzów i zajebiście gorąca woda w Morzu Południowochińskim. Jak tu trafiliśmy? Stopem z Wietnamu! Wzięło Nas dziś na wspomnienia z Wietnamu… i mamy pewien niedosyt. 10 dni, które tam spędziliśmy – to o parę dni za mało.
Przygodę z Wietnamem zaczęliśmy w miasteczku Hue. Odwiedziliśmy cytadele (twierdza, zbudowana na wzór pałacu cesarskiego w Pekinie), piliśmy białe wino nad rzeką Huong (białe wino po raz pierwszy od czasów Australii), był dzień kobiet (z komunistycznymi kwiatkami w gazecie ;), i śniadso (4 bagietki, 2 herbatki, 1 kawka = 6pln), podczas którego dowiedzieliśmy się o zaginięciu samolotu lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu. W Hue poczuliśmy po raz pierwszy grzyb na ścianach w hotelowych pokojach – i niestety czuliśmy ten specyficzny zapach w każdym pokoju w Wietnamie.
Po Hue przyszła kolej na Hoi An (o którym rozpisaliśmy się w poprzedniej notce), kilka dni później wsiedliśmy do „Sleeping Bus’a” jadącego do Nha Trangu. Do miasta dojechaliśmy punktualnie o 5:00 rano, a tu… milion ludzi na plaży. Te milion ludzi biegało, jeździło na rolkach, na rowerze, pływało w morzu, grało w badmintona, w Zośkę… jednym słowem – ćwiczyło. Całe wielkie miasto ćwiczyło przy plaży. Dla Nas to był szok ;) Jeszcze większym szokiem były dla Nas wszędobylskie napisy PO RUSKU. W Nha Trangu byli tylko Wietnamczycy i… tylko Ruscy – nikogo innego :)
Dalat —> miało to być małe, górskie miasteczko, a wyszło jak zwykle ;) W Dalat najwięcej jest truskawek i kwiatków (tutejsze krajobrazy to generalnie same wielkie szklarnie). Opiliśmy się wietnamską kawką (skondensowane mleko + robiąca kap-kap kawka), objedliśmy truskawkami i… starczy ;) W Mui Ne pożyczamy skuterek i na chwilę przenosimy się do Australii, bo… dookoła same czerwone piaski, pustynie i ogromne przestrzenie. Tylko ten wiatr z piaskiem – nikt nie mówił, że będzie łatwo ;) Mui Ne kojarzyć Nam się będzie również owocami. Próbowaliśmy się PRZE-jeść – czyli jeść wyłącznie owoce oraz pić wyłącznie soki (mango&avocado !!!). I tak do znudzenia. Niestety nie znudziło Nam się. Owoce możemy jeść i pić bez końca. Tak świeże, tak tanie i tak dobre (prawie jak w Biedronce ;)
Aż w końcu trafiliśmy do Sajgonu (Ho Chi Min City) – i już wiemy, skąd wzięło się powiedzenie „Ale SAJGON” (; Milion ludzi… więc i milion motorków. Tomek przez rondo bał się przejść —> a przecież Tomek niczego się nie boi (; Trąbiły na Nas samochody, trąbiły na Nas tuk-tuki, trąbili kierowcy motorów i motorowerów. Jedynie rowerzyści omijali Nas w ciszy (; 20-letnia mieszkanka Sajgonu (o imieniu, którego nie w sposób powtórzyć) —> oprowadziła Nas po całym szalonym mieście, a na koniec wsadziła do autobusu jadącego do granicy Kambodży.
Kolejnego dnia maszerowaliśmy 10 km z plecakiem (Tomek nawet z dwoma, bo Iwonka miała spalone plecy ;), aby po stronie kambodżańskiej złapać stopa do KEP. I nagle wszyscy się do Nas uśmiechają – o co kamannn? (:
Nr 1 —> Hoi-An / Viet Nam
LAOS – myślisz Laos i nie wiesz co napisać. Wszystko fajnie-fajnie, ale… starczy. Bo Laos to nie tylko piękna rzeka Mekong, b.tanie pokoiki, mocny alkohol, górskie krajobrazy, dzikie bawoły, francuskie bagietki, ukryte jaskinie i nocne-urokliwe targi. Laos to także tony kurzu i spaliny w płucach, to ledwo stojące bambusowe domki, rozwodnione soki, dziurawe „drogi”, złodziejskie autobusy i… mięso nieznanego pochodzenia.
Po 14 dniach skracamy Nasz pobyt w Lao-lao i jedziemy szybciutko do miejscowości Hue w Wietnamie. Może nie tak szybciutko, bo z Luang Prabangu do Hue to 32h drogi. Padnięci i wykończeni witamy Wietnam z bananowym uśmiechem (: Jemy francuskie bagietki i pijemy najlepszą-wietnamską kawkę —> nie przeszkadza Nam ani grzyb na ścianach, ani deszczowa pogoda. Wsiadamy do dłuuugiego pociągu na „hard seat” i jedziemy do Danangu. Trasa kolejowa nad wschodnim wybrzeżem z Hue do Danang’u jest najpiękniejszą trasą w Wietnamie, prowadzi przez wysokie klify, przepaście nad morzem i tunele. Przesiadamy się na autobus do Hoi An (miejscowi płacą 15, a biali 20) i docieramy na miejsce jeszcze przed południem… a tu SZOK. W miasteczku jest tyle ludzi co u Papieża podczas Świąt Wielkanocnych! Tak czy siak – Hoi An jest… śliczny. To Nasze subiektywne zdanie, a turystyka bardzo szybko psuje takie śliczne miejsca.
Nocą wychodzimy na miasto i doznajemy SZOKU po raz kolejny (: Miasteczko jest tak żywe, barwne, głośne, tęczowe i bardzo-bardzo kolorowe (; To mieszanka wilgotnej Wenecji, malusiego Namysłowa i zabytkowego Splitu. Ostre światła, intensywne barwy, mocne kontrasty, krzycząca jaskrawość (niczym na styczniowym Festiwalu Światła w Cieplicooooch). Od starszej babci kupujemy światełka i puszczamy je na wodę (kolorowy karton papieru ze świeczką w środku za 1,5 pln). W międzyczasie popijamy „FRESH BEER” —> małe-wietnamskie piwo w małej-wietnamskiej knajpie (po 45 groszy!!!). Dziennie można wypić na prawdę wiele (:
Trzeciego wieczoru spotykamy PRZE-fajną dwójkę Polaków – Tomka i Krzysztofa —> i spędzamy z nimi ostatnie chwile przed nocnym-sypialnym autobusem. Od Hiszpanów dowiadujemy się, że na północy Wietnamu bez przerwy pada deszcz, więc omijamy szerokim łukiem górską miejscowość Sapa i popularny Ha Long Bay – i postanawiamy jechać na południe —> do Nha Trangu.
Dzień z życia Dziedziniaków!
1 marca w Nong Khiaw wstajemy niczym poranne ptaszki. Mamy przemarznięte noski i lecącą parę z ust. Noce bywają chłodne, zwłaszcza tutaj w północnym Laosie – przy Chińskiej i Wietnamskiej granicy. Widok z okna zasłania Nam gęsta mgła, a pod hotelikiem zbiera się już masa turystów, którzy czekają na busika do Luang Prabangu. Pakujemy się w pośpiechu, zajmuje Nam to już tylko całe 10 min (łącznie z myciem). Pokochaliśmy hinduską knajpkę tuż obok (z gratisową dostawą pod drzwi Guesthouse (: Wybieramy świeże soki, dwie duże kawki i big-francuskie-tuńczykowe bagietki. Prawdziwe niebo w gębie (: Bierzemy jeszcze na wynos NAAN chlebek (chrupiący i cienki, niczym ciacho na pizzę), podawany z masełkiem i czosnkiem. Lecimy na łódkę, która zawozi Nas do uroczej i malowniczej wioski w dżungli… Do Muang Ngoi docieramy jeszcze przed południem – to zaledwie godzinka pływania Mekongiem (łódka powrotna odpływa dopiero rano…). Z Nami przypływają 3 inne łodzie upchane turystami, więc pędzimy co sił w nogach na poszukiwanie najlepszych noclegów. Zaczepia Nas „biały” na rowerze i opowiada jaki to on super-extra-the best nocleg tutaj dnia poprzedniego znalazł. Wszystko fajnie, tylko ten „biały” gada po laotańsku! Okazuje się, że mieszka tutaj już 3 lata i nagania turystów. Także „białemu za granicą nigdy nie ufaj” – mawiał Mrówa. „Na mieście” spotykamy Francuzów, Anglików, Hiszpanów i Belgów !!! – tych samych, co parę dni wcześniej (wszyscy podążają podobnymi śladami :). Po paru chwilach dreptania w kurzu i w słońcu znajdujemy mały, drewniany domek z „River View” (po dychę, żeby nie było :) Wskakujemy na hamaki, puszczamy muzyczkę, Tomuś leci po piwko i odpływamy… Tjaaa… Tak mija Nam popołudnie, wieczór i cała noc… W nocy przychodzą pod Nasz domek bawołki i zjadają sobie Nasz trawnik (chapło Nas zdziwko po zapaleniu czołówek ;) Są też świerszcze, ptaszki i gady wydające przedziwne-i-prześliczne dźwięki – dużo lepsze od Shakiry, którą szybko wyłączamy. Nie ma tutaj internetu, samochodów, skuterków, asfaltu, głośnych Chińczyków.
Jest za to milion gwiazd…
North Laos
Jesteśmy w Muang Sing, na północy Laosu (parę km od Chin). Wszystko fajnie-fajnie, ale na każdym kroku i w każdym miejscu obsiadają Nas starsze babinki – z różnych plemion zamieszkałych wokół jednego, małego miasteczka. Wyróżniają się kolorowym ubiorem, charakterystycznym nakryciem głowy i różnym stylem życia. Mają jednak jedne wspólne zajęcie: gnębienie turystów tandetnymi wisiorkami ;) Te przemiłe babcie ze zdjęcia są tak natrętne i natarczywe, że przez pół dnia nie dają Ci spokoju. Niczym pchły :) Kiedy za piątym razem podeszły do Nas „Akha People” —> Tomuś najpierw pomieszał im koraliki, później pochował do kieszeni, a na koniec namawiał starsze panie do walenia głową w stół – nic to nie dało ;) Poniżej fotki ”Akha People”, nazywane przez Nas „Tourist Bugs” (turystyczne pchły :) …oraz dziwne zwierzę – jadące z Nami laotańskim autobusem.
Pod sklepem rozkoszujemy się tutejszym whisky – „Lao-lao”, czyli 0,5 L za 4 pln jest mocniejsze, niż polska i ruska vodka. Francuzi odpadli pierwsi, potem my. Nie pijemy do końca miesiąca (:
Jak z Tajlandii do Laosu drogą lądową..
Sobotnim rankiem pakujemy się w pośpiechu, lecimy na „American Breakfast” (2 tosty, 2 jajka, 2 becony, masło, dżem, kawa, herbata i sok pomarańczowy w cenie 8 pln :) i startujemy jeszcze przed południem z Chiang Rai do Chiang Khong. W centrum zagadujemy celnika i zawozi Nas na granicę (małym suzuki z klimą!!! :)
Przechodzimy kontrolę w Tajlandii i kupujemy bilet na autobus, który przewiezie Nas przez nowiutki most nad rzeką Mekong (przejście na piechotę jest zakazane – rowerem również). Śmieszne są koszty związane z przewozem: 2,5 pln za osobę, 10 pln za rower, 2 pln za duży bagaż na kółkach, 1 zł za mały bagaż na kółkach —> my mamy plecaki ;) Za pracę poza godzinami Tajowie pobierają 0,50 pln (:
Przechodzimy kolejną kontrolę w Laosie – za wizę płacimy 30 dolców + dodatkowy *1* za sobotnie nadgodziny. Za tuk-tuka z granicy do centrum Huay Xai krzyczą 25 pln, więc żydzimy – jak to my ;) Tego dnia łapiemy 3 bardzo fajne stopy. Doczepił się do Nas nawet Amerykanin i było wesoło ! :)
Kolejnego dnia o 5:00 budzą Nas śpiewem… MNISI (: Normalnie to byśmy się wściekli… ale mnichów bardzo lubimy! Codziennie rano zbierają dobra i pokarmy od miejscowej ludności…
LONG-NECK
Plemię Karen, dość charakterystyczne i rozpoznawalne dzięki wielu stacjom telewizyjnym – spotykane głównie w północnej Tajlandii, w prowincji Mae Hong Son. To tutaj mieszkają i żyją uchodźcy z Birmy. To tutaj Rząd Tajski pozwolił tym kobietom zostać, ponieważ wiedział, że mogą stać się doskonałą atrakcją turystyczną północnej Tajlandii.
„Długie szyje” lub „żyrafy” to popularne określenia kobiet noszących obręcze w kolorze złotym. Obręcze noszą już bardzo małe, 5-letnie dziewczynki, starsze kobiety mają na sobie nawet 9 kg mosiądzu. Nie przeszkadza to im w codziennym życiu – jedzeniu, pracy czy spaniu (odpowiednie poduchy… :) Długie szyje to tak na prawdę złudzenie optyczne… nie wydłużają szyi (potwierdzone zdjęciami rentgenowskimi), a jedynie kilogramowy ciężar obniża ich obojczyki. Tjaaa…
„Long-neck” to nie tylko sposób ozdabiania ciała i kultywowanie tradycji, ale też sposób na zarabianie pieniędzy. Wniektórych rezerwatach za możliwość wejścia do wioski trzeba zapłacić blisko 10 dolarów. Połowa pieniędzy z puszek na datki idzie dla kobiet, druga połowa dla Rządu. Podobnie jest ze sprzedażą pamiątek i „hand-made” wyrobów. Twarze, szyje i nogi plemienia Karen można zobaczyć też na wielu pocztówkach, które zachęcają do odwiedzenia tego – jakże innego – miejsca. W wiosce jest też szkoła. Niezwykłe małe sale (klimat niczym z serialu Dr. Quenn), a w nich… blond Niemka – przyjeżdża tutaj systematycznie i naucza dzieciaki angielszczyzny :)
Skąd się wzięły te… tzw. „LONG-NECK” ? Lśniące obręcze na rękach i nogach, na głowie kolorowe dekoracje i białe bluzki owite czerwoną lamówką. Skąd się wzięły do końca nie wiemy :) Najbardziej wiarygodną i do zaakceptowania przez Nas wersją – są tygrysy. Tygrysy rzucające się do szyi. A ciężkie-mosiężne obręcze miały te szyje niegdyś chronić.
W Mae Hong Son pożyczamy kolorowy i szybki skuter „Scoopy” i pędzimy do Nai Soi, bo… tam też była Angelina Jolie !!! i Martyna Wojciechowska oczywiście ;) Ostatni odcinek nie ma asfaltu, więc pociskamy pod górkę po piachu i kamolach. Wpadamy do wioski, a tam… SPOKÓJ. Ani jednego turysty !!! Przechadzamy się powoli – bez pośpiechu – obserwujemy – paczymy (co ja paczę ;) – pstrykamy zdjęcia – to tu – to tam. W świetle słońca mosiężne ozdoby lśnią na ich szyjach… przyciągając Nas – niczym sroki do złota ;) Długo szyje, żyrafy, smoczyce (zwał, jak zwał) —> siedziały tak sobie przy chatach, pochłonięte całkowicie tkaczą pracą, rozmową z sąsiadką czy przygotowywaniem posiłku. Kiedy grzecznie pytamy, czy możemy pstryknąć „sweet focie”? – wszystkie kobiety stają na baczność, odrywając się natychmiast od swoich obowiązków i… zaczynają pozować. No pozować, jak najstarsze modelki (bez kitu !!!) Skupiony-wpatrzony wzrok w mały obiektyw, nienaganna postura, żadnych protestów (tak, Rząd Tajski zakazał jakichkolwiek protestów…)
„Human zoo” i „sztuczna wioska stworzona na potrzeby turystycznego zarobku” —> takie komentarze widnieją na stronie „TripAdvisor”. Może. Mieliśmy to szczęście i nie zauważyliśmy tej sztuczności i smutku w oczach tych kobiet. Bo z pewnością lepiej im w tej Tajlandii, niż w Birmie (rządzonej przez reżim wojskowy).
„Jak daleko jest stąd do Birmy?” – pytamy męzczyznę, mówiącego po angielsku.
„Dwie noce w dżungli”.
Chyba najfajniej jest wieczorem. Kiedy starsze kobiety mogą odpocząć. Kiedy nie muszą niczego udawać. Kiedy dzieciaki opuszczają stragany i mogą się bawić. Kiedy turyści wracają do swoich Resortów and SPA…
Walentynki ze słoniem <3
W Walentynki wylądowaliśmy w małej wiosce, niedaleko Pai, na północy Tajlandii. Po pysznej kolacji przy drodze (kurczak, świnka i małże – popijane whisky po męsku ;) —> pojechaliśmy stopem na pace Tejotki do Bamboo Hut Pai. To najtańszy nocleg (i najlepszy dotychczas! :), jaki udało Nam się znaleźć (nie tyle w okolicy, co w całej Tajlandii). Całe 8 PLN od osoby w małym, bambusowym domku… Taki sam domek, tuż obok Nas – znalazła tego samego dnia para Szwajcarów, z którymi spędziliśmy walentynkowo-zabawowy wieczór przy gitarze :) Odśpiewaliśmy wszystkie znane Nam piosenki po angielsku – z Bobem Dylanem na czele. Mieliśmy whisky (najgorzej jak zabraknie… – no i zabrakło ;) i cole w plastikowych kubolkach.
Zero romantyzmu (:
Rano na kaca był prze-przepyszny koktajl ananasowo-truskawkowo-arbuzowy.
I słonie. Dużooo słoni.
Bo człowiek nie zdaje sobie sprawy, jakie to cudowne zwierzę, dopóki się na nim nie przejedzie (; W Tajlandii słonie są wszędzie —> słonie na butelkach od piwa, słonie na koszulkach, słonie na wycieraczkach, słonie na ulicach, słonie na pocztówkach. W okolicach miasteczka Pai spotkaliśmy najweselsze, najszczęśliwsze, najukochańsze i najpiękniejsze ponad 100-letnie Elephant’y (: (z trąbą do góry, jak… ;)
#Elephant-Camp to miejsce, gdzie można zobaczyć/pogłaskać/nakarmić SŁONIE. Na wyciągnięcie każdej rączki, przyjazne, wesołe i łase na zielone banany (po 2 PLN do kupienia obok ;) Można też wdrapać się na słonia i przez godzinkę na Nim siedzieć (:
(… a najfajniejsza to nie była ta trąba poniżej. A OCZY właśnie. Ogromne, uśmiechnięte i szczęśliwe :)
Krabi —> Phuket —> Chiang Mai [TAJLANDIA]
Na Krabi-Krabi… na Krabi tłum Polaków jest! Nigdzie wcześniej (ani później;) nie spotkaliśmy tylu Rodaków, co właśnie tam (pewnie za sprawą bezpośrednich połączeń z Warszawy na Phuket —> a dalej to już 4 h busikiem/lub promem). Nam spodobał się Phuket. Mimo, że nie przepadamy za korkami i ulicznym hałasem – dzielnica Chinatown, w której mieszkaliśmy jest… wciągająca. Mnóstwo klimatycznych kawiarenek, barów, straganów z owocami i art-galerii przypomina w dużym stopniu Europę (za którą już trochu tęsknimy… :)
Z Phuket do Chiang Mai lecimy 2 godzinki samolotem. Tutaj odwiedzamy wszystkie świątynie po kolei, a na koniec robimy szybkie zakupy „oryginalnych” ciuszków przy „NIGHT MARKET” —> (sukienka, leginsy, spodnie, koszulki, majtki i…). Taaaaaka radość !!! (: „Good COPY”, niczym na Petalingu w Kuala (:
Filipiny —> Malezja —> Tajlandia
Po 20 dniach wylatujemy z Filipin (kiedy kupowaliśmy bilety pół roku temu WIZA była 21-dniowa, teraz jest 30 ! :( Pobijamy Nasz życiowy rekord – 3 samoloty w ciągu 1 nocy !!! (w drodze do Manili —> do Kuala Lumpur —> i na Penang… uciekając przed kolejnym filipińskim tajfunem Basyang (!!!) Na Penangu próbujemy tamtejszej kuchni (…bo być w Penangu i nie spróbować malezyjskich przysmaków, to jak być w Paryżu i nie odwiedzić Luwru :) Zajadamy Rojaka (sałatkę owocowo-warzywną) i Ice Kacang’a (lody z fasolką i kukurydzą). Dwa dni później znów lecimy – podróż AirAsią – z Penangu na Langkawi – od momentu startu do lądowania —> to całe 15 MINUT lotu !!! ….niesamowite.
Poniżej zdjęcie z samolotu – most w Penangu – ponad 13 km z zakrętami !!! (: Od teraz Nasz ulubiony (:
Pozdrawiamy już z Tajlandii (Malezję opuściliśmy dosyć szybko —> ze względu na zakazy picia alkoholu i… całowania :)
P A L A W A N
El-Nido nr 1 wg Lonely Planet ;) Wg Nas jest… tak przereklamowane i turystyczne – niczym Mielno <3 Ale ma swoje uroki, ciche zakamarki, klimatyczne skóty, malutkie knajpki, rozebrani turyści, urocze wysepki, rybki-krabiki-ptaszki i co najważniejsze: bezludne, dzikie, rajskie, bialusie PLAŻE…